Ostatnia część naszego zestawienia, w którym układamy kanon na nowo i przyglądamy się filmom, bez których współczesna kultura popularna wyglądałaby inaczej.
A jeśli jeszcze nie czytaliście - pierwszą część listy, czyli miejsca 50-26, znajdziecie tutaj, a pozycje 25-11 - tutaj.
10. Czas apokalipsy (1979)
reż. Francis Ford Coppola
Joseph Conrad na kartach niewielkiego objętościowo Jądra ciemności dokonywał rozliczenia zachodniego świata z potwornościami kolonializmu, ale jego opowiadanie było także porażającym, egzystencjalnym skowytem. Na naszych łamach zwracał na to uwagę Jakub Żulczyk: wyprawę Charlesa Marlowa można interpretować przecież jako podróż w głąb depresji. Kiedy na końcu Kurtz krzyczy Zgroza! Zgroza!, stanowi to symbol marności ludzkiego losu.
Francis Ford Coppola w podobny sposób obszedł się z tajną misją kapitana Benjamina Willarda. Penetrował traumę wywołaną przez wojnę wietnamską, ale tworzył przy tym piętrową metaforę. Zasadnicza różnica między literackim pierwowzorem, a filmem jest taka, że amerykański reżyser na podstawie stu stron z hakiem nakręcił 230 godzin materiału (!), z którym trzeba było potem walczyć przez następne dwa lata. Po dwóch częściach Ojca chrzestnego Coppola dostał rekordowy budżet i mógł sobie w zasadzie pozwolić na wszystko, ale na planie Apocalypse Now wcale nie było kolorowo. Ekipa przeżyła tajfun na Filipinach, Martin Sheen dostał zawału, a Marlon Brando stawił się z taką nadwagą, że trzeba było kręcić go – nomen omen – niemal w ciemności. Ofiara złożona na ołtarzu sztuki została jednak przyjęta przez dziesiątą muzę. Czas apokalipsy to nie marka, Czas apokalipsy to arka, a takie sceny jak pobudka Willarda w Sajgonie przy wtórze The End The Doors czy nalot z Cwałem Walkirii Wagnera to obrazy wypalone gorącym żelazem w podświadomości kilku pokoleń miłośników kina. The horror, the horror! Marek Fall
9. Obcy: Ósmy pasażer Nostromo (1979)
reż. Ridley Scott
To takie Szczęki, ale w kosmosie - miał mówić scenarzysta Dan O'Bannon podczas spotkań z potencjalnymi producentami Obcego. Pisząc wcześniej pastiszowe Dark Star O'Bannon zrozumiał, że w kinie science-fiction, które opowiada o bliskich spotkaniach ludzi z międzygwiezdnymi przybyszami, brakuje elementu grozy. I nie, że mamy złowrogie ufoludki na sznurku, jak w horrorach sci-fi z lat 50., chodzi o naprawdę przerażające potwory. Stąd pomysł na film, który okazał się punktem zwrotnym dla obu gatunków: fantastyki i kina grozy, zrywając z tradycjami obu.
I znów, jak w przypadku Nocy żywych trupów, wpływ tego filmu wykracza poza kino, obejmując literaturę czy gry wideo; wszystkie te kosmiczne horrory to krewni i znajomi Obcego. Zwróćcie uwagę na to, że pierwszoplanową postacią, która stawia czoła potworowi, jest kobieta, co w mainstreamie było wówczas rzadkością; grająca Ripley Sigourney Weaver przyznała po latach, że nawet w realu nie była zbyt akceptowana przez męską część obsady. Reżyser Ridley Scott nie miał oporów, żeby do tego filmu dla mas wprowadzać naprawdę przerażające elementy, dlatego za warstwę wizualną ksenomorfów odpowiada tu szwajcarski malarz H.R. Giger. Skończyło się tak, że kiedy potwory były transportowane na plan, to zainteresowali się nimi celnicy, a O'Bannon musiał tłumaczyć, o co chodzi. Udało się, bo wielu widzów, którzy wtedy, na przełomie lat 70. i 80. byli dzieciakami, wspominało kinowy seans Obcego jako pierwszą wielką filmową traumę. Ale przecież, jak głosił polski plakat filmu, w kosmosie nikt nie usłyszy twego krzyku. Jacek Sobczyński
8. Szczęki (1975)
reż. Steven Spielberg
W połowie lat siedemdziesiątych za oceanem nastąpił renesans blockbusterów, związany ze zmianą pokoleniową w środowisku filmowym i wejściem na całego do gry takich twórców, jak m.in. George Lucas i Steven Spielberg. W ramach tego movementu określonego przez Jerzego Płażewskiego mianem Kina Nowej Przygody – goście z wytwórni Universal Pictures zdecydowali się właśnie dwudziestoparolatkowi od Pojedynku na szosie powierzyć misję nakręcenia wysokobudżetowego widowiska, bazującego na powieści Petera Benchleya. Długo mogło się wydawać, że pożałują tej decyzji. Robota na planie szła fatalnie, liczba dni zdjęciowych została trzykrotnie wydłużona, budżet trzeszczał w szwach, a Richard Dreyfuss opowiadał, że kręcono bez scenariusza, obsady… i rekina. Spielberg obawiał się wręcz, że Szczęki zakończą jego karierę, co z dzisiejszej perspektywy może brzmieć jak żart. Reinterpretacja Moby Dicka, która wyszła spod jego ręki zaliczyła bowiem bombastyczny debiut na ekranach, stając się najbardziej dochodową produkcją wszech czasów – co nie zmieniło się aż do Star Wars. Największą zasługą reżysera pozostaje jednak stworzenie współczesnej legendy i wpojenie niejednemu pokoleniu wręcz genetycznego strachu przed potworem z głębin. Oraz zredefiniowania pojęcia kinowego blockbustera. Thank you Steven, very cool! Marek Fall
7. Mechaniczna pomarańcza (1971)
reż. Stanley Kubrick
Literacki pierwowzór Anthony'ego Burgessa jest absolutnie nieprzetłumaczalny na język kina. Posłuchajcie tylko: tego wieczora w mołoczni Pod Krową był cały tłum normalnie mużyków i psioch i dziuszek i małyszów, a wszystko śmiejaszcze i dudlące, i przez ten szumny bałach i bełkot tych, co już w trakcie na orbicie, z tym ich: gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we orąg zabiczupełni prze trupajcach!
Tak to mniej więcej wygląda w wersji książkowej. Stanleyowi Kubrickowi wystarczyło, żeby wykręcić z tego arcydzieło.
Zarówno dobro, jak i zło leżą w naturze człowieka, od którego zależy, co wybrać. To konkluzja filmowej Mechanicznej pomarańczy, tworzącej przy okazji odrębny język kina. Kubrick przeniósł bohaterów książki do retro-futurystycznego świata, napędzając ich mlekiem z tajemniczymi narkotykami oraz... elektronicznie zmiksowanymi symfoniami Ludwiga van Beethovena; w ich rytm gang Alexa napada i morduje przypadkowych ludzi. Ten transowy styl jest obecny w kinie do dziś; od trashowe kino lat 70. po Climax Gaspara Noe. Ponadto Kubrick jeszcze mocniej przesunął granice tego, co można, a czego nie można pokazywać na dużym ekranie; nawet jak na 2020, Mechaniczna pomarańcza to brutalny film, a przecież za chwilę stuknie mu pół wieku. Sceny mordów są tu pokazane estetycznie, jak balet przemocy - i o takie legitymizowanie zła mieli do Kubricka żal krytycy. Nieprzyjemnie zrobiło się już po premierze, kiedy w Anglii popełniono kilka inspirowanych filmem napadów. Aby zapobiec podobnym incydentom, Stanley Kubrick zabronił publicznego wyświetlania własnego filmu. Na ekrany trafił dopiero w 1999 roku, po śmierci reżysera. Jacek Sobczyński
6. Król Lew (1994)
reż. Rob Minkoff, Roger Ailers
Może i dla historii Disneya ważniejszym filmem jest prawie stuletnia Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. A dla historii animacji jako takiej - opisane przez nas w poprzednim odcinku Toy Story. Ale to Król Lew niesie na swoich barkach generacyjny bagaż współczesnych twórców kultury popularnej. Dla pokolenia naszych rodziców momentem, w którym zatrzymał się świat, był wybór papieża Polaka. Dla nas - śmierć Mufasy.
Disneyowska bajka stanowi zarazem pożegnanie kina z animacją tradycyjną - już za chwilę wartę zmienią ludzie z Pixara i komputerowo wygenerowani bohaterowie Toy Story czy Dawno temu w trawie. List pożegnalny do mijającej epoki jest absolutnie przepiękną historią o zbyt szybkim dorastaniu, jak to zwykle u Disneya bywa - pełną mrocznych momentów; dzieciństwo jest naznaczone rysem koszmaru, świat przytłacza, a oparcia nie ma, skoro rola matki zostaje tu sprowadzona do minimum. Ogląda się to nawet po latach ze ściśniętym sercem, a jeśli wskazać różnice pomiędzy wersją animowaną a aktorską, to są nimi uczucia. Zwierzaki w nowej odsłonie Króla Lwa dysponują emocjonalnością na poziomie Kristen Stewart z pierwszych lat kariery.
Jeśli załapaliście się na chodzenie do gimnazjów, to całkiem prawdopodobnie, że właśnie Król Lew to pierwszy ważny film w waszych życiach. Jacek Sobczyński
5. Łowca androidów (1982)
reż. Ridley Scott
Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? Na pytanie postawione przez Philipa K. Dicka pod koniec lat sześćdziesiątych odpowiedział Ridley Scott jeszcze w czasach, kiedy nie był kasztanem od Robin Hooda czy Exodus: Bogowie i królowie. Blade Runner powstawał w bólach, produkcja zakończyła się awanturą wewnątrz ekipy i legendarnym konfliktem na linii reżyser-producenci w efekcie czego światło dzienne ujrzało kilka wersji tego obrazu. Pomimo ówczesnych trudności - Łowca androidów okazał się jednym z najbardziej epickich i wizjonerskich dzieł filmowych ever. Nie chodzi tutaj wyłącznie o wyznaczenie nowych trendów w dziedzinie fantastyki naukowej i dystopicznych kreacji świata czy tchnięcie drugiego życia w kino noir. Losy Ricka Deckarda, Rachael i Roya Batty’ego stanowią przecież w istocie przypowieść o człowieczeństwie, poruszającą problematykę, która po czterdziestu latach rezonuje ze zdwojoną siłą. Superprodukcja Scotta odcisnęła nieocenione piętno na dziejach popkultury dosłownie w każdym możliwym aspekcie – choćby za sprawą niezapomnianej ścieżki dźwiękowej Vangelisa, która stanowiła punkt odniesienia dla takich artystów, jak Aphex Twin czy El-P z Run The Jewels. Na koniec fun fact: wiedzieliście, że w jednej sekwencji wykorzystano materiał nakręcony przez Stanleya Kubricka na potrzeby Lśnienia? Marek Fall
4. Pulp Fiction (1994)
reż. Quentin Tarantino
Oceniać Pulp Fiction to jako oceniać seks. Może po sześćdziesiątce zmienię zdanie, ale na razie śmieszy mnie samo pytanie - napisał kiedyś publicysta Gazety Wyborczej Wojciech Orliński, podsumowując w zasadzie cały temat. Skoro to miejsce czwarte, to spróbujmy wytłumaczyć się z tak wysokiej pozycji w czterech punktach:
- Nowy sposób opowiadania. Pulp Fiction przekręciło w połowie lat 90. wajchę i zbliżyło kino do estetyki teledysków. Szybko cięty montaż, zaburzenia chronologii (trafiali się widzowie, którzy niczego nie skumali, po pierwszych seansach przychodzili do kinowych kas i skarżyli się, że kopia jest źle zmontowana), intensywne atakowanie obrazem.
- Widzowie, którzy sympatyzują z fajnymi gangsterami. Na odwrócenie moralności uwagę zwracali zwłaszcza starsi krytycy, ale oglądającym zupełnie nie przeszkadzało, że bohaterowie, którzy zabijają, są bardzo cool. Ten patent wszedł do kina właśnie dzięki Tarantino - później korzystało z niego wielu, od Guya Ritchiego po Patryka Vegę.
- Moda na retro klasy B. Reżyser inspirował się tanimi książkami i filmami sensacyjnymi, a kicz wyniósł do rangi arcydzieła. W sam raz na Oscary i Złotą Palmę w Cannes - festiwalu, który do tamtej pory doceniał rzeczy dokładnie z drugiej strony estetycznej barykady.
- No i bez tego filmu styl Quentina Tarantino nie wszedłby do głównego nurtu. Kopiować próbowało wielu, nie udało się nikomu. Jacek Sobczyński
3. 2001: Odyseja kosmiczna (1968)
reż. Stanley Kubrick
Przez wiele lat kino science-fiction było traktowane pobłażliwie - jak ten miły, ale trochę dziwaczny dzieciak, który siedzi i skleja modele, podczas gdy jego koledzy grają w piłkę. Trzeba było dopiero Stanleya Kubricka, reżysera, który dokonał rewolucji w każdym gatunku, za jaki się chwytał, żeby to zmienić.
Nie żadne bzdury o atakujących ziemię kosmitach, ale głęboko humanistyczna, filozoficzna opowieść o tym, kim jako ludzie jesteśmy, dokąd zmierzamy i jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Zresztą sami kosmici są tu przedstawieni jako wysoce zaawansowana cywilizacja - w odróżnieniu od kina sci-fi lat 50. i 60, które kazało zakładać aktorom kombinezony, jakieś dziwaczne hełmy i strzelać laserami. Co jeszcze? Przepiękne, poetyckie zdjęcia, pierwsze nieśmiałe próby użycia CGI, wyciąganie przed nawias załogowych lotów w kosmos i sztucznej inteligencji jako naczelnych tematów filmu. Przypominamy - to był rok 1968. Dekadę wcześniej na ekranach królowały filmy pokroju Blob. Zabójca z kosmosu. Stanley Kubrick stworzył gatunek na nowo.
Co prawda to także jedna z tych produkcji, które zostały w pełni docenione dopiero po czasie. W 1969 roku obraz dostał tylko jednego Oscara (i to za efekty specjalne) oraz cztery nominacje. O trzy więcej mają Narodziny gwiazdy z Lady Gagą. Jacek Sobczyński
2. Ojciec chrzestny (1973)
reż. Francis Ford Coppola
Wkraczamy do Kaplicy Sykstyńskiej światowego kina, mierząc się z dziełem, które od pół wieku wywołuje czołobitne reakcje krytyków i widzów – jak Obywatel Kane i chyba żaden inny obraz. Co tu jeszcze można dodać? Paramount kupiło prawa do adaptacji od Mario Puzo za śmieszne 80 koła, a i tak nikt nie chciał się wziąć za kręcenie. Na Ojca chrzestnego wypiął się Sergio Leone i w końcu stanęło na Francisie Fordzie Coppoli. Do zaangażowania się w projekt przekonał go George Lucas i chyba wszyscy powinniśmy sobie życzyć takich przyjaciół w najbliższym otoczeniu.
The Godfather nie robił co prawda oscarowego banku, ale publika szybko ogarnęła, że nie jest to pierwszy film z brzegu. Gangsterska saga rodzinna z niezapomnianymi kreacjami Brando, Duvalla i Pacino - stanowiąca w istocie metaforę powojennej Ameryki - od pierwszych minut sprawia wrażenie monumentalnego przedsięwzięcia; produktu kultury większego niż samo życie. Jest tak wysoko, bo nie było przedtem filmu, który tak silnie połączył kino masowe z artystycznym. Z drugiej strony – te powszechne zachwyty mogą trochę dziwić zważywszy na to, że fabuła poprowadzona jest jednak dosyć nieśpiesznie. Ale może chodzi o pewną humanistyczną prawdę? Jak to mówił Dziki do Pana Żabki w Poranku Kojota: w moim życiu przeczytałem dwie książki. Jedna z nich to Ojciec chrzestny. Gdybyś ją przeczytał, to wiedziałbyś, że pieniądze to nie wszystko, że nie zdradza się przyjaciół i nie dmucha ich żon. Ta sama mądrość zaklęta jest również w ekranizacji Puzo. Marek Fall
1. Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja (1977)
reż. George Lucas
Tu nie mogło być innego pierwszego miejsca. Gwiezdne Wojny to definicja kultury popularnej, film, który zmienił nie gatunek, a całe kino. Poważnie - bez tego tytułu rzeczywistość mogłaby wyglądać dziś zupełnie inaczej.
Film Lucasa zapoczątkował tzw. Hollywood korporacyjne. Opierało się na dwóch filarach. Pierwszym była dominacja Hollywood na światowych rynkach, od lat 80. O bezprecedensowej skali (70-80 procentowy udział w rynku kinowym najważniejszych terytoriów zewnętrznych), której później sprzyjała też światowa hegemonia USA po zwycięstwie w zimnej wojnie. Drugim - wyciskanie każdego możliwego dolara z pozakinowych źródeł dochodów (nowe kanały dystrybucji w kwitnącej TV i na nośnikach, sprzedawanie filmu także jako serialu, książki, komiksu, budowanie i czynienie dochodowymi całych uniwersów fabularnych, zyski z licencji na gadżety i zabawki) - pisał w Dwutygodniku Marcin Adamczak. To także rozkręcenie ery blockbusterów, pod które inni dystrybutorzy układali roczny spis premier. Nie będzie przesadą, jeśli napiszemy, że bez Gwiezdnych Wojen wcale nie musielibyśmy chodzić do multipleksów, a rynek kinowy nie byłby aż tak uzależniony od ekonomii.
Podobno do końca 2015 roku - czyli premiery Przebudzenia Mocy - cały biznes związany ze światem Star Wars zarobił aż 28 miliardów dolarów; dziś ta kwota jest dużo wyższa. To po Nowej Nadziei ruszyły pierwsze fandomy; dziś to zjawisko przynależne wszystkim większym seriom kinowym. Kto wie, czy to nie dzięki Gwiezdnym Wojnom powstała wytwórnia Pixar (to ci od Toy Story czy WALL-E); wielu spośród tych twórców efektów specjalnych, którzy zaczynali pracę w założonym przez George'a Lucasa LucasFilm, przeszła do początkującego Pixara - wraz z wykupieniem przez Steve'a Jobsa części Industrial Light&Magic, oddziału LucasFilm. A sam film? Ukształtował na wiele lat formułę wysokobudżetowego kina dla całej rodziny.
Co prawda z biegiem czasu marka Star Wars z ikony zmienia się w dobrze prosperujące konsorcjum, cyklicznie wydające na świat coraz to nowe tytuły. Dlatego nie jest już tak wyjątkowa, jak jeszcze 20-30 lat temu. Ale w oderwaniu od całej tej ekonomii - niech rzuci kamieniem ten, kto nie zadrżał przy pierwszych taktach tematu Johna Williamsa. To jest magia kina. Jacek Sobczyński