Gry są dla inceli, a seriale o apokalipsie i zombie oglądają tylko kuce. Gdyby było inaczej, nikt by się nie oburzał, że Bill kocha Franka.
Pamiętamy Gamergate. Stado trolli, tłumaczące się heroiczną walką z nadmiarem politycznej poprawności, która rzekomo zagrażała tożsamości gracza, brutalnie atakowało kobiety związane z rynkiem gier wideo; dziennikarki i twórczynie. Bo wprowadzały do medium, które opowiada o świecie w sposób jednak dość tradycyjny, te wszystkie ekstrawaganckie wartości jak równość i różnorodność, inną perspektywę, obyczajowo progresywne narracje. Gracze o skrajnie prawicowych poglądach skrzykiwali się na forach, namierzali ofiarę, a potem traumatyzowali ją telefonami i wiadomościami z groźbami śmierci czy gwałtu. Typowy piątek na 4chanie.
Zdaję sobie sprawę, że Gamergate to wybitnie patologiczny wykwit, niereprezentatywny dla całego gamingowego środowiska. Z drugiej strony społeczność skupiona wokół gier wideo jest wciąż niewystarczająco otwarta czy wręcz wrogo nastawiona do queerowych graczy – co regularnie zgłaszają osoby LGBT+. Gry, stereotypowo adresowane do heteroseksualnych chłopaków i mężczyzn, powielają normatywne klisze. Jasne, pojawiają się tęczowe wątki albo całe produkcje, jednak nie osiągają one takiej popularności jak The Last Of Us. Dlatego to jest tak ważne. Pewnie wielu graczy dopiero w tym momencie pierwszy raz spotkało się z nieheteronormatywnymi historiami i to dzięki The Last Of Us gamerzy LGBT+ zyskali reprezentację w medium, które według standardowego myślenia o grach w ogóle nie jest dla nich. Duża sprawa.
Po emisji pierwszego odcinka piali z zachwytu, po premierze drugiego okrzyknęli The Last Of Us serialem wszech czasów, a gdy ukazał się trzeci, uznali, że sorry, pomyłka, to jednak najgorsze co widzieli, bo wszystko zepsuła nachalna homopropaganda.
O kinie czy telewizji, które eksplorują mroczne wizje końca świata, zresztą myśli się podobnie. Że to tylko dla chłopaków i tylko hetero. Heteroseksualni mężczyźni też tak uważają – że serial o grzybach, które infekują mózgi i zamieniają ludzi w mordercze zombie, jest tylko dla nich. A tu ktoś im wchodzi do domu, bez zaproszenia, i macha tęczową flagą przed nosem. Po emisji pierwszego odcinka piali z zachwytu, po premierze drugiego okrzyknęli The Last Of Us serialem wszech czasów, a gdy ukazał się trzeci, uznali, że sorry, pomyłka, to jednak najgorsze co widzieli, bo wszystko zepsuła nachalna homopropaganda. Pojawiły się komentarze o ideologii LGBT, jak zwykle powtarzane bezmyślnie, i klasyka homofoba, który tak o sobie nie myśli, czyli sztandarowe ja do gejów nic nie mam, ale... W tym festiwalu bigoterii brali udział nie tylko Polacy, podobne reakcje pojawiły się też wśród widowni z innych krajów, ale to przecież marne pocieszenie, że nie tylko w Polsce nie ma tolerancji. Bill i Frank zadziałali jak płachta na paru ograniczonych byczków. Co jednak ważniejsze, ich odcinek The Last Of Us potwierdził rewolucyjny potencjał popkultury.
Trzeci epizod pierwszego sezonu to rozdzierające serce arcydzieło. Bill (w tej roli Nick Offerman) jest surwiwalistą uzbrojonym po same bujne wąsy. Wyludnione przedmieście, na którym mieszka, otoczył płotem pod napięciem, okolicę zaminował pułapkami. To postać tak zbudowana, by wymykać się stereotypom – tych o prawdziwych mężczyznach i tych o gejach. Sprawia wrażenie gburowatego ogra, nieokrzesanego odludka, ale wie, że do królika podaje się wyłącznie beaujolais i wzruszają go piosenki Lindy Ronstadt. Pewnego dnia w jedną z zasadzek wpada Frank (Murray Bartlett), który próbuje dostać się do strefy kwarantanny. Prosi o obiad, zostaje na zawsze. Tym, jak została poprowadzona historia Billa i Franka w serialu, były zaskoczone nawet osoby świetnie znające grę – bo w grze ten wątek jest obecny, wiadomo że Bill i Frank byli kochankami, ale ich miłość zostaje jedynie wspomniana. W telewizyjnej ekranizacji poświęcono jej cały odcinek. Krzykacze od nachalnej homopropagandy upierają się, że queerowy epizod w żaden sposób nie służy całości. Pudło. The Last Of Us jest serialem o desperackich próbach ocalenia człowieczeństwa w postapokaliptycznej rzeczywistości. I to właśnie w trzecim odcinku światło triumfuje nad mrokiem. We found love in a hopeless place. Każda scena jest wybitna, od pierwszego razu, po ostatnią wieczerzę, o truskawkach nawet nie wspomnę. Jest też coś niezwykle poetyckiego w zestawieniu historii związku dwóch dorosłych mężczyzn i opowieści o rodzącym się uczuciu między dwiema dorastającymi dziewczynami.
Krzykacze od nachalnej homopropagandy upierają się, że queerowy epizod w żaden sposób nie służy całości. Pudło. The Last Of Us jest serialem o desperackich próbach ocalenia człowieczeństwa w postapokaliptycznej rzeczywistości.
W siódmym odcinku poznajemy lepiej historię Ellie (Bella Ramsay). W militarnej szkole Fedry dziewczyna zaprzyjaźnia się z Riley (Storm Reid). Gdy spędzają noc w opuszczonym centrum handlowym, Ellie wreszcie decyduje się, by pocałować przyjaciółkę. Tu jest wszystko: niewinność i niepewność pierwszej miłości, lęk przed odrzuceniem, ale i odwaga zakochanych. Ellie szuka, sprawdza, próbuje – rodzi się nie tylko uczucie, jeszcze nienazwane, ale i buduje się powoli tożsamość dziewczyny. Odcinek z Ellie i Riley, mimo tragicznego finału, też jest epizodem z krzepiącym morałem, że nawet w świecie, który się rozpadł, warto szukać bliskości, przyjemności, zabawy, radości.
Tylko po co komu dwa osobne odcinki o nienormatywnych relacjach romantycznych w ekranizacji The Last Of Us? Bo, wbrew temu co napisałam wcześniej, gry nie są wyłącznie dla inceli, a seriale o apokalipsie oglądają nie tylko kuce. Bo popkultura powinna realizować postulaty różnorodności i sprawiedliwej reprezentacji, być wiarygodnym odzwierciedleniem rzeczywistości, a świat – nawet ten, w którym grasuje drapieżny grzyb – nie składa się wyłącznie z osób hetero i cis. Wreszcie: bo filmy i seriale są nie tylko barometrem zmiany społecznej, ale też mogą ją inspirować i przyspieszać, a niewykluczone, że to właśnie dzięki The Last Of Us tęczowe opowieści dotrą do osób, które zazwyczaj nie szukają queerowych historii w filmach czy serialach.
Nie podoba się, to nie oglądaj – odpowiedziała Storm Reid, gdy w wywiadzie z Entertainment Weekly zapytano ją o homofobów atakujących queerowe odcinki serialu. A ja bym właśnie kazała oglądać, w ramach terapeutycznej konfrontacji z własnymi fobiami – i to konfrontacji naprawdę koniecznej i pilnej, bo ile można opowiadać bzdury o ideologii i propagandzie. Zwłaszcza że jeśli nie dźwigasz tęczowych wątków w pierwszym sezonie The Last Of Us, drugi rozprawi się z tobą jak Joel z odziałem Fireflies w finałowym odcinku. W końcu niewykluczone, że w serialu pojawi się bohater transpłciowy.