Gorzej, ale solidniej? Dlaczego igrzyska w Pekinie nie były najgorszymi w XXI wieku

Zobacz również:Najlepsza od lat. Maryna Gąsienica-Daniel kroczy na szczyt sportów zimowych
Dawid Kubacki
Fot. Maja Hitij/Getty Images

Zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie możemy uznać za zamknięte. Reprezentacja Polski zdobyła na nich jeden brązowy medal Dawida Kubackiego i już za moment w mediach będą pojawiać się analizy mówiące (słusznie zresztą), że pod względem medalowym były to nasze najgorsze igrzyska w XXI wieku, najgorsze od słynnego Nagano (1998), które jest już niemal synonimem zimowej porażki polskich sportowców. Rzecz w tym, że patrząc w przyszłość nie możemy patrzeć na igrzyska wyłącznie pod względem medalowym. A tu już sytuacja nie wygląda aż tak źle, jak mogłoby się wydawać.

Na początek wyjaśnijmy kilka rzeczy, zanim sfrustrowani kibice zaczną zarzucać mi usprawiedliwianie słabych igrzysk. Tak, liczba zdobytych medali i klasyfikacja medalowa jest na igrzyskach zdecydowanie najważniejsza. Pod tym względem to najgorsze igrzyska w XXI wieku i z tym nikt nie zamierza dyskutować. Prawdą jest też fakt, że warunki do uprawiania sportów zimowych (w sumie nie tylko zimowych, jeśli mówimy o dyscyplinach niszowych) w Polsce nie są najlepsze i od wielu naszych olimpijczyków trudno oczekiwać przebijania szklanego sufitu, przez co przyszłościowo nie sposób liczyć na medale w takich dyscyplinach, jak saneczkarstwo czy narciarstwo dowolne.

Inny aspekt całej sytuacji to Igrzyska w Vancouver (2010) i Soczi (2014), które trochę nas rozpieściły. Zdobycie sześciu medali w obu tych startach było zdecydowanie wynikiem ponad stan naszych sportów zimowych, a wybitne jednostki (Adam Małysz, Kamil Stoch, Justyna Kowalczyk) i zdolne pokolenie w łyżwiarstwie szybkim przysłoniły całą resztę.

Wiadomym było, że minimum w kolejnych kilku igrzyskach będzie to wynik nie do powtórzenia, tak jak wynikiem nie do powtórzenia zdaje się na ten moment dziewięć medali lekkoatletów z igrzysk w Tokio. Polacy tak w przypadku lekkoatletyki, jak i sportów zimowych w 2010 i 2014 roku, osiągnęli maksimum swoich aktualnych możliwości. Kwestią jest próba zbudowania na tym czegoś trwalszego.

Czegoś trwalszego i długofalowego nie zmierzymy jednak na ten moment klasyfikacją medalową, bo ta opisuje teraźniejszość. Jeden medal Polaków w Pekinie to stan polskich sportów zimowych na teraz – ze starzejącymi się skoczkami narciarskimi, bez gwiazd w żadnej innej dyscyplinie i z pechem Natalii Maliszewskiej do koronawirusowej karuzeli. Jej ewentualny (i bez całej sytuacji realny) medal na 500 metrów wyrównałby wyniki Polaków z Salt Lake City (2002), Turynu (2006) i Pjongczangu (2018), czyli igrzysk, do których Pekin należałoby porównywać. I narracja o „najgorszych w XXI wieku” igrzyskach pewnie by się aż tak często nie pojawiała, bo wynik byłby dokładnie ten sam.

Ewentualne stwierdzenie, że na poprzednich igrzyskach również mieliśmy pechowe sytuacje nie do końca mi tutaj pasuje – czwarte miejsce czy upadek w sportowej rywalizacji to wciąż sportowa rywalizacja. A sytuacja Maliszewskiej nigdy wcześniej nie miała miejsca i miejmy nadzieję, że nigdy więcej się też nie powtórzy.

A jak już porównujemy, to warto wspomnieć o klasyfikacji punktowej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że statystyczny kibic ma tę klasyfikację – mówiąc kolokwialnie – w głębokim poważaniu, jednak została ona stworzona dawno temu, bo ktoś uznał, że będzie lepiej oddawała stan sportu w danym kraju. Nie pokazuje wybitnych jednostek i talentów zdobywających medale, a obecność kraju w szerokiej czołówce w danych dyscyplinach.

Klasyfikacja działa bardzo prosto – liczą się miejsca w najlepszej ósemce danej konkurencji i każdemu z nich przypisane są punkty – od ośmiu (za pierwsze miejsce) do jednego (za ósme). Z wiadomych i całkowicie zrozumiałe powodów to zestawienie nigdy nie stało się niczym więcej niż ciekawostką dla olimpijskich freaków. Nigdy nie będzie niczego ważniejszego niż medale, bo to one wyznaczają wielkość tu i teraz – najważniejszą (lub jedyną ważną) sportową wielkość ze wszystkich.

Nie pomogło też to, że klasyfikacja bywała często używana… w czasach zimnej wojny – Amerykanie zawsze mówili o niej na przykład wtedy, kiedy przegrali ze Związkiem Radzieckim w medalowej, co nieco ją deprecjonowało. To, czy faktycznie klasyfikacja punktowa jest dobrym wyznacznikiem rozwoju sportu w danym kraju pozostawiam w ocenie wam, kibicom, bo to tylko jedna z opinii – nikt nie potwierdził wpływu jakiejkolwiek klasyfikacji na stan sportu w danym kraju i raczej tego nie zrobi.

Weźmy jednak taki scenariusz – mamy do wyboru jedną wybitną jednostkę, która urodziła się z niczego i zdobywa medale najważniejszych imprez oraz 4-5 sportowców wywodzących się z niezłej bazy sportowej, którzy są w szerokiej czołówce zajmując miejsca 5.-8. Na teraz weźmiemy medale i jest to jedyne słuszne podejście, ale na przyszłość, kiedy będziemy szukać miejsca, z którego wyrosną kolejne talenty?

W mojej opinii ta klasyfikacja nie pokaże nam, że polskie sporty zimowe zmierzają ku mlekiem i miodem płynącej krainie, w której regularnie zdobywamy po 5-6 medali olimpijskich, bo dziesiątki lat zaniedbań w tej kwestii, szczególnie w czasach komunistycznych, sprawiają że to może nie wydarzyć się również w ciągu kilkudziesięciu następnych lat i wcale mnie to zdziwi. Pokaże nam jednak, że i tak aktualnie jest lepiej niż było na początku XXI wieku, gdzie sporty zimowe wychodziły nam z powijaków i jest lepiej niż nawet cztery lata temu w Korei, gdzie poza i wtedy już starszymi skoczkami martwiliśmy się tym, co pozostanie po naszym zdolnym pokoleniu w łyżwach szybkich i Justynie Kowalczyk. Polskie występy punktowe w XXI wieku wyglądają następująco: 1. Soczi 2014 - 73

2. Vancouver 2010 - 57

3. Pekin 2022 - 38

4. Pjongczang 2018 - 33

5. Turyn 2006 - 29

6. Salt Lake City 2002 - 23

Salt Lake City jest tutaj idealnym przypadkiem jednostki (Adam Małysz) zrodzonej całkowicie z niczego i bez logicznego wyjaśnienia. Poza skokami miejsca w ósemce mieli tylko Jagna Marczułajtis (a i to dość niespodziewanie) oraz para sportowa Dorota Zagórska i Mariusz Siudek w łyżwiarstwie figurowym. W Turynie było lepiej, bo Tomasz Sikora i Justyna Kowalczyk dołożyli kolejne dyscypliny przy słabszej formie skoczków. Pjongczang był za to depresyjny – mało które z miejsc punktowanych (może poza Moniką Hojnisz w biathlonie) mogło nas napawać nadzieją na przyszłość. Prawie wszystko było zasługą weteranów polskiego sportu, który swój szczyt formy mieli w Vancouver i Soczi.

A teraz mamy Pekin. Słaby nastrój wokół skoczków narciarskich będzie tematem przez długi czas i nic dziwnego, skoro to nasza narodowa zimowa dyscyplina, a przyszłość wcale nie rysuje się w najjaśniejszych barwach. Nie licząc Pawła Wąska, wszyscy pozostali skoczkowie mogą nie dotrwać do igrzysk w Mediolanie w 2026 roku, a nawet jeśli to zrobią, to trudno będzie oczekiwać od nich walki o medale.

Sprawa skoczków przysłania nam jednak nieco fakt, że Polacy dają się poznać w coraz większej liczbie dyscyplin. Punkty zdobyliśmy w sześciu, a to więcej nawet niż w Vancouver i Soczi (po pięć). Miejsc w ósemce mieliśmy trzynaście, co ustępuje tylko rezultatowi z najlepszych w XXI wieku igrzysk w Rosji. Dodatkowo martwią nas skoczkowie, ale gdzie indziej nasi najlepsi olimpijczycy raczej nigdzie się nie wybierają. Najbardziej pechowy duet (nieprzypadkowo dobrany, bo poza lodem są parą), czyli Natalia Maliszewska i Piotr Michalski (5. miejsce na 500 metrów, 4. miejsce na 1000 metrów w łyżwiarstwie szybkim), do Mediolanu spokojnie może się przygotowywać. To, w jakiej formie i jak pozbierają się po trudnych chińskich igrzyskach, to oczywiście inna sprawa, ale to możemy powiedzieć w zasadzie o wszystkich sportowcach.

Zresztą to właśnie panczeny są opcją, w której możemy szukać nadziei na przyszłość. Mamy warunki (jeden świetny tor w Tomaszowie Mazowieckim, drugi być może niedługo w Zakopanem), mamy talenty, bo poza Michalskim są to młodsze Kaja Ziomek, Andżelika Wójcik czy Karolina Bosiek, a u panów Damian Żurek czy Marek Kania. Jest więc na kim budować.

Maryna Gąsienica-Daniel wprowadziła nasze narciarstwo alpejskie na salony, a też kariery kończyć nie zamierza. Pokazał się snowboard, w którym ponownie za cztery lata możemy mieć solidną ekipę w slalomie równoległym – oby na czele z Aleksandrą Król, która ze względu na dojrzałość i wiele lat w międzynarodowych startach jest chyba najbardziej „zagrożona” końcem kariery czy spadkiem formy. Mamy grupę młodych zawodniczek w biegach narciarskich (na czele z Izabelą Marcisz) i choć tam próg wejścia do czołówki jest bardzo wysoki, to przy odpowiednim rozwoju nie ma raczej szans, żebyśmy szorowali dno tabeli, co zdarzało się w czasach przed Justyną Kowalczyk. Nawet w saneczkarstwie czy łyżwiarstwie figurowym (Jekaterina Kurakowa) mamy promyczki nadziei, choć tu akurat się nie oszukujmy – w sankach bez toru w Polsce i łyżwiarstwie bez przychylności sędziów medali nie będzie.

Mówiąc w dużym skrócie – aktualnie polski sport zimowy wygląda, co tu dużo mówić, nie najlepiej. Teraźniejszość nas dopadła i dobrze, że po sytuacji z Natalią Maliszewską udało się wyrwać choć jeden medal. Jednak czy na pewno perspektywy są aż takie najgorsze? Może się wydawać, że co najmniej w kilku kwestiach są lepsze niż po Pjongczangu. To, czy te perspektywy rozwiną się tak jak byśmy chcieli, to oczywiście inna sprawa, bo nikogo na ten moment nie zdziwiłby brak medalu w Mediolanie. Są jednak podstawy, by myśleć, że będzie lepiej. Obyśmy tylko tego potencjału koncertowo nie zmarnowali, bo akurat w tej dyscyplinie tradycje mamy ogromne.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.
Komentarze 0