Najwierniejszy apostoł Rangnicka. Jesse Marsch rusza rzucić się Anglii do gardła

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
RB Lipsk
Sebastian Widmann/Getty Images

W żyłach nowego trenera Leeds United płynie Red Bull. Choć jest Amerykaninem, chyba nikomu innemu niemiecka szkoła pressingu tak mocno nie weszła w krew. Paradoksalnie to właśnie wierność naukom Ralfa Rangnicka sprawiła, że nie poradził sobie w stworzonym przez niego klubie. Marcelo Bielsę zastąpił kolejny radykał.

Poza boiskiem to otwarty mężczyzna o hollywoodzkim uśmiechu i amerykańskim nastawieniu do życia. W szatni potrafi wygłosić przemowę motywacyjną płomienną jak od Ala Pacino. A w futbolu najważniejsi są dla niego ludzie. By lepiej ich zrozumieć, wyszedł im naprzeciw. Żonę i trójkę dzieci zabrał na półroczne wakacje, w których trakcie odwiedzili 32 kraje, spali w hostelach i domach z dykty. Przemierzali Amerykę Południową i Afrykę. Uprawiali rafting w Himalajach i spacerowali wzdłuż Gangesu. Nie ma wątpliwości, że angielskim dziennikarzom będzie miał co barwnie opowiadać. Zresztą jako Amerykanin, który przeszedł drogę z wioski w Wisconsin do najlepszej ligi świata i tak by miał. Różne kultury poznał na tyle dobrze, że nie ma ryzyka, iż powtórzy faux-pas Boba Bradleya, swojego byłego szefa, który na pierwszej konferencji prasowej w Swansea zamiast “football” mówił “soccer”, co od razu ustawiło go w środowisku na straconej pozycji. Marsch wie, co mówić.

To, że akurat on będzie ratował dla Leeds miejsce w Premier League, już jest spełnieniem amerykańskiego snu. Podczas pobytu na Anfield jako nastolatek odłączył się na chwilę od zwiedzającej grupy i ukradł z murawy trochę trawy, chowając ją w foliową torbę. Myślał, że to jego ostatni kontakt z wielką piłką. Teraz z Liverpoolem będzie rywalizował w jednej lidze. Zresztą to dla niego nie pierwszyzna. Stworzył przecież w starciach z Juergenem Kloppem fenomenalne widowiska jako trener Salzburga. Był pierwszym amerykańskim trenerem w historii Ligi Mistrzów.

Trafił tam, bo znalazł wielkiego nauczyciela. Ralf Rangnick, będąc dyrektorem sportowym wszystkich piłkarskich franczyz Red Bulla na świecie, zwrócił uwagę na trenera, który w Montrealu nauczył się francuskiego i odważnie dukał nawet z błędami. Zatrudnił go w Nowym Jorku, wpajając mu jedyny uznawany przez siebie styl gry: oparty na pressingu i gazie do dechy. Marsch okazał się pojętnym uczniem. W ciągu trzech i pół roku pobił rekord zwycięstw i stał się najlepszym trenerem w historii klubu. MLS zaczęła się dla niego robić za ciasna. Chciał wieszać poprzeczkę wyżej. Wiedział przecież, że prawdziwy futbol jest w Europie.

ROZWÓJ WEWNĄTRZ KONCERNU

Rangnick zaoferował mu ścieżkę rozwoju wewnątrz koncernu. Akurat musiał znów wyskoczyć z garnituru dyrektora sportowego i wskoczyć w trenerski dres, żeby poczekać na przybycie Juliana Nagelsmanna. Jako że wciąż łączył obowiązki działacza z prowadzeniem drużyny, potrzebował kogoś, kto wykona za niego pracę boiskową. Marsch formalnie był jego asystentem, ale jako trener z dużym samodzielnym doświadczeniem, nie dostał za zadania rozstawiania grzybków, lecz cieszył się szeroką wolnością. Ich wspólny rok był na tyle dobry, że mentor postanowił pociągnąć go w górę. Jedną z ostatnich decyzji Rangnicka podjętych przed odejściem z Red Bulla było wyznaczenie Marscha na trenera Salzburga. Miał tam zastąpić Marco Rosego, odchodzącego do Borussii Moenchengladbach a dziś pracującego w Dortmundzie. Tam Marsch przemawiał do drużyny już po niemiecku. Błyskawicznie nauczył się języka, nie chcąc, jak Bradley, dostać łatki Amerykanina.

TRUDNE DZIEDZICTWO

Kiedy zeszłego lata zastępował Nagelsmanna w Lipsku już jako pierwszy trener, klubowe media społecznościowe inicjały JN zamieniły jednym pociągnięciem kreski na JM. Boiskowa przemiana okazała się jednak trudniejsza. Złote dziecko Red Bulla, które przeszło w nim cztery szczeble – od prowadzenia New York Red Bulls, przez asystenturę w Lipsku, samodzielną pracę w Salzburgu, po prowadzenie flagowej drużyny koncernu w Niemczech – poległo minionej jesieni na całej linii. Amerykanin nie przetrwał nawet rundy jesiennej. Przegrał niemal połowę meczów, które prowadził. Gdy był zwalniany, wicemistrz kraju znajdował się daleko od strefy pucharowej Bundesligi i był o krok od odpadnięcia z europejskich pucharów. Choć pożegnanie nie wypadło elegancko – o utracie pracy Marsch dowiedział się, lecząc koronawirusa — było ze strony władz klubu ruchem nieuniknionym.

RB Lipsk
Ronny Hartmann/Getty Images

KROK WSTECZ

Amerykanin okazał się w Lipsku ofiarą tego, w co tak mocno uwierzył. Choć Rangnick każdego zatrudnianego przez siebie trenera instruował z kontrpressingu, widząc w nim najlepszą metodę gry w piłkę, każdy z czasem znajdował własną drogę. Zachowywał najlepsze wskazówki od mentora, ale jednak zauważał, że futbol nie składa się tylko z faz przejściowych. Marsch miał tego pecha, że przejmował drużynę po Nagelsmannie, czyli jednym z największych trenerskich talentów świata. Pewnie dla każdego byłoby to trudne dziedzictwo, bo utrzymanie jego standardów pracy to jednak spore wyzwanie. Nie brak głosów, że pomysł Amerykanina na grę nigdy w pełni nie przekonał drużyny. Jego poprzednik przez poprzednie dwa lata włożył wiele pracy, by przetransformować zespół z jednowymiarowej maszyny do pressingu w ekipę, która dobrze czuje się w posiadaniu piłki i gra w sposób znacznie bardziej kontrolowany. Propozycja Marscha, przedstawiana jako powrót do redbullowych źródeł, przez wielu była odbierana jako krok wstecz. Czołowi zawodnicy w lidze, znakomicie zaawansowani technicznie, czuli, że mogą i powinni w większości meczów grać kombinacyjnie i pozycyjnie, zamiast chaotycznie uganiać się za piłką, by jak najwyżej zakładać pressing. Marsch trafił do Lipska w nieodpowiednim momencie. Kilka lat wcześniej, parę szczebli w rozwoju projektu niżej, pewnie okazałby się właściwą osobą. Teraz jednak piłkarze RB potrzebowali, by zaoferować im coś więcej niż press na sto procent i tyrtejską przemowę przed wejściem na boisko.

INTERPERSONALNA PORAŻKA

Amerykanin przede wszystkim przegrał w Lipsku taktycznie, ale też interpersonalnie. Zawodnicy narzekali regularnie na brak indywidualnych rozmów, których wiele odbywał Nagelsmann. Marsch był dobry w grupowych przemowach motywacyjnych, lecz niekoniecznie dbał o budowanie relacji z pojedynczymi członkami zespołu. Miał problem ze wsłuchaniem się w drużynę. Najpierw narzucił swój sposób gry – w wąskim redbullowym ustawieniu 4-2-2-2, a widząc, że to nie działa, próbował spotkać się z drużyną w połowie drogi. W efekcie ani atak pozycyjny, ani pressing nie wyglądały najlepiej. O tym, w jakim kierunku należało iść, pokazują losy jego następcy. Domenico Tedesco zaczął pracę od indywidualnych rozmów z zespołem, dowiedział się, jak zawodnicy chcieliby grać, powrócił do bardziej Nagelsmannowej taktyki, z większą kontrolą i spokojniejszym budowaniem akcji. Już jest w czołowej czwórce Bundesligi, ćwierćfinale Ligi Europy i Pucharu Niemiec. Sezon, który z Marschem zapowiadał się jako najgorszy w krótkiej historii klubu, może się zakończyć jako najlepszy. Ale już bez niego.

RYSA W CV

Nie wszystko, co nie wyszło, było winą trenera. Brakowało mu wsparcia dyrektora sportowego, którego od lata zeszłego roku wciąż w klubie nie zatrudniono. Musiał sobie radzić z poważną przebudową personalną zespołu, który stracił w lecie trzy ważne postaci – Dayota Upamecano, Ibrahimę Konate i Marcela Sabitzera. Nie mógł skorzystać z Daniego Olmo, który problemami zdrowotnymi zapłacił za lato z Euro i Igrzyskami Olimpijskimi. W Lidze Mistrzów trafił do arcytrudnej grupy. Jednak okoliczności łagodzące nijak nie sprawiają, że można ten epizod w jego karierze uznać choćby za umiarkowanie udany. Lipsk pozostanie bardzo poważną rysą w jego CV.

MarschSalzburgGettyImages-1187730544-kopia.jpg
Fot. TF-Images/Getty Images

RADYKAŁ ZA RADYKAŁA

Przejmując Leeds, rzuca się po raz kolejny na głęboką wodę. Wchodząc do szatni po Marcelo Bielsie, zastąpi innego radykała pressingu. W tym sensie to pewna kontynuacja. Tu też można jednak zastanawiać się, jak zespół zareaguje na zmianę stylu. Argentyńczykowi pressing służył jednak temu, by jak najszybciej odzyskać posiadanie piłki i poprzez nie starać się kontrolować grę. Amerykanin chce odzyskiwać piłkę, by jak najszybciej ruszać do przodu. Mecze jego drużyn zamieniają się często w chaos, w którym odbiór ciągle goni stratę. Powinno mu być o tyle łatwiej, że Bielsa też raczej nie przyzwyczaił zawodników do zażyłych bezpośrednich relacji. Odpadnie więc jeden czynnik, który nie zadziałał w Lipsku. Wydaje się też, że drużynę taką jak Leeds będzie mu łatwiej zagonić do pracy bez piłki i skakania rywalowi do gardeł, niż w RB, które umiejętnościami indywidualnymi przewyższa większość rywali w lidze. Akurat do ciężkiej pracy przez 90 minut jego nowi zawodnicy są przyzwyczajeni.

DZIECI RANGNICKA

Z całą pewnością można już teraz powiedzieć, że w Leeds jedną charakterystyczną postać zastąpili drugą. Nie ma i nie będzie drugiego trenera takiego jak Bielsa, ale Marsch w żaden sposób nie jest wyborem nijakim. Ma bardzo sprecyzowane wyobrażenia co do tego, jak powinno się grać w piłkę i niezwykle ciekawy życiorys. Niezależnie od tego, czy mu się powiedzie, wiadomo, że wygrała Premier League. Bo przyciągnęła do siebie kolejną arcyciekawą postać kontynentalnej piłki. Szkoła Red Bulla, która już od kilku lat oplatała mackami Bundesligę, zaczyna wciągać też ligę angielską. Oprócz samego Rangnicka w Premier League są już trzej jego bezpośredni uczniowie – Marsch, Ralph Hasenhuettl i Thomas Tuchel – oraz jeden pośredni, bo przecież Juergen Klopp uczył graczy Borussii Dortmund kontrpressingu na wycinkach meczów Hoffenheim Rangnicka. Naprawdę wielkie sukcesy odnoszą jednak ci z jego uczniów, którzy w odpowiednim momencie odcięli pressingową pępowinę. Pobyt w Leeds pokaże, czy Jesse Marsch potrafi się na to zdobyć.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.