To miał być turniej, który w najlepszym wypadku skończy się na porażce w 1/8 finału z Grecją. Reprezentacja Polski zaskoczyła wszystkich – kibiców i siebie. Choć heroiczna przygoda kończy się na teoretycznie pechowym, czwartym miejscu, to zawodnicy Igora Milicicia po wyczynach w Pradze i Berlinie nie mają się czego wstydzić. Osiągnęli największy od 51 lat sukces. Pozostaje mieć nadzieję, że nie pozostanie to przebłyskiem nadziei w tle wcześniejszego marazmu.
Z wynikami ponad stan jest tak, że człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Po ćwierćfinale ze Słowenią pewnie znaleźli się tacy, którzy w Polakach widzieli nowych mistrzów Europy. Marzenia o złocie zabrała skuteczna w obronie Francja (porażka 45:94). Z kolei brązowy medal przegraliśmy po długiej walce z Niemcami (69:82). Cały czas mówimy o czwartym miejscu – wyniku zdecydowanie przewyższającym oczekiwania wszystkich sympatyków basketu nad Wisłą.
ZŁA FAMA
Polskiej koszykówce w wydaniu reprezentacyjnym w ostatnich kilkunastu miesiącach częściej towarzyszyła bessa niż hossa. Doskonale pamiętamy udane mistrzostwa świata 2019. Dwa lata później byliśmy o dwa mecze od awansu na igrzyska w Tokio. Następnie nadszedł jednak czas słownych przepychanek. Były już one widoczne wcześniej, między innymi przy okazji wyborów Sportowca Roku 2020, ale przez ostatni rok nabrały większego rozgłosu.
Sytuacji nie poprawiły wyniki sportowe, a raczej ich brak. Eliminacje mistrzostw świata 2023 zakończyły się blamażem. W czterozespołowej grupie, z której do finalnej fazy kwalifikacji trafiła najlepsza trójka, ostatnie miejsce zajęli Polacy, przegrywając nawet z Estonią – rywalem, który z pozoru nie powinien stanowić olbrzymiego zagrożenia. Słaba gra spowodowała dyskusje o zwolnieniu Igora Milicicia. Plotki zgasił prezes Polskiego Związku Koszykówki, Radosław Piesiewicz, wskazując, że decyzje personalne zapadną dopiero po EuroBaskecie. Dziś można zakładać, że posada Chorwata z polskim obywatelstwem nawet pomimo wcześniejszych porażek jest jeszcze bardziej stabilna.
POLSKIE GWIAZDY
Do mistrzostw Europy Polacy podchodzili po porażce i zwycięstwie w prekwalifikacjach do EuroBasketu 2025. Wcześniej mieli za sobą pięć sparingów, które raczej przyniosły więcej obaw niż powodów do zachwytu. Sporo czarnych myśli odleciało po pierwszym meczu głównej imprezy przeciwko Czechom. Współgospodarze imprezy wybrali nas do swojej grupy (każdy z czwórki hostów miał prawo wybrać jeden zespół ze względów marketingowych/kibicowskich). Tomas Satoransky, Jan Vesely i spółka mocno się zdziwili, gdyż biało-czerwoni zagrali świetne zawody.
Od pierwszego meczu wiadome było, że główną siłą zespołu będzie obwód w postaci duetu A.J Slaughter – Mateusz Ponitka. Pierwszy to już weteran kadry, który być może ma za sobą ostatnią dużą imprezę w koszulce z orzełkiem. Trafił do nas jako naturalizowane wzmocnienie. Nie miał związków z naszym krajem. Relacje powstały i utrwaliły się dopiero po latach gry. W 2015 roku mało kto spodziewał się, że „Antek”, jak jest często nazywany, pozostanie w szeregach na tak długo. EuroBasket 2022 pokazał, że w jego przypadku wiek to tylko liczba. Pochodzący z Kentucky 35-latek rzucał po 13,6 punktów na mecz, dokładając do tego po trzy asysty.
O Mateuszu Ponitce przed turniejem mówiono wiele – niekoniecznie w kategoriach sportowych. Konflikt z bratem Marcelem był w środowisku znany od dawna. Mało kto spodziewał się, że na kilkanaście dni przed turniejem wybuchnie duża afera związana z tym tematem. Po formie starszego z braci można wysnuć wniosek, że zamieszanie wpłynęło na niego motywująco. Milicić w mediach mówił, że decyzje podejmuje tylko on. Wiadome było, że obaj bracia mogą stanowić wewnętrzną mieszankę wybuchową. Postawił na tego, który dawał kadrze najwięcej. Nie będzie przesadą określenie, że kadra bez Mateusza Ponitki wyglądałaby jak szybki samochód… ale bez silnika.
- Pół roku temu byłem w bardzo ciemnym miejscu. Nikt nie wierzył we mnie, nikt nie wierzył w nas. Dlatego ten sukces tak smakuje. Przed laty mieliśmy w zespole supergwiazdy, ale teraz udowadniamy, że jesteśmy zespołem – opowiadał dla sport.pl Ponitka po meczu 1/8 finału z Ukrainą.
To on przewodził w klasyfikacjach indywidualnych wśród Polaków. Przed meczem ze Słowenią FIBA rozpoczęła w Internecie głosowanie na MVP turnieju. Poprzez zorganizowaną na Twitterze akcję rodacy rzucili się do głosowania. Z początkowych dwóch procent i odległego miejsca w klasyfikacji, koszykarz Reggiany awansował na trzecią pozycję. Sytuacja zmieniła się po ćwierćfinale. Ponitka był w nim czołową postacią, która swoim wyczynem zapisała się na kartach historii EuroBasketu, awansując na pierwsze miejsce w głosowaniu internautów. Europejski turniej pamiętał do tej pory trzech zawodników z triple-double: Stojana Vrankovicia, Toniego Kukoca i Andreia Mandache. Polak wszedł do ekskluzywnego grona, rzucając byłym już mistrzom Europy 26 punktów, dodatkowo notując 16 zbiórek i 10 asyst.
Ale głosowanie ma charakter zabawy. Prawdziwa gra miała miejsce na parkiecie. Na nim 29-latek był przeważnie nie do powstrzymania. Dostarczał dla drużyny najwięcej punktów na mecz (14), a także był najskuteczniejszym zbieraczem i asystentem. Przykład meczu z Ukrainą pokazał jak ważną kwestię stanowiły dwie ostatnie statystyki. Początkowo Ponitce nie szło za dobrze jeśli chodzi o punkty, ale nadrabiał to zbiórkami. W drugiej połowie dorzucił również skuteczność rzutu, przez co zakończył mecz z 22 punktami. Z kolei mecz ze Słowenią był istnym „one man show” w jego wykonaniu.
SOLIDNY KOLEKTYW
Wszyscy rywale wiedzieli, że główną broń stanowić będzie obwód. Duet Slaughter-Ponitka nie uniezależnił od siebie tak mocno zespołu, co pokazał ostatni mecz z Niemcami. W nim obaj zawodnicy nie pełnili głównych ról w polskim zespole. Te przejęli zmiennicy wraz z Michałem Sokołowskim. Niemniej w innych zespołach, na przykład Słowenii, chwilowa nieobecność gwiazd drastycznie wpływała na wynik meczu. Według statystyk portalu „3StepsBasket” przy nieobecności na parkiecie obu podstawowych obrońców Polska legitymowałaby się bilansem 3-3 (stan po meczu 1/8 finału), co oznaczałoby jedną porażkę więcej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Dla porównania, Słoweńcy bez Dońcicia lub Dragicia mieliby w podobnej sytuacji bilans 2-4 (zamiast 5-1).
W przypadku Polski istotnym elementem byli skrzydłowi i podkoszowi – w szczególności Michał Sokołowski i Aleksander Balcerowski. Obaj zdecydowanie wpływali na rezultat podczas spotkań.
Poza mocno przegranymi spotkaniami z Finlandią i Serbią obecność obu koszykarzy gwarantowała znacznie więcej punktów. Teoretycznie to nie dziwi, wszak mowa tu o podstawowych graczach zespołu. W praktyce wszyscy mocno skupiali się na Ponitce i Slaughterze, gdy tymczasem drugi duet robił minimalnie cichszą, lecz równie wielką robotę.
O Balcerowskim warto napisać dodatkowych kilka słów. Wysoki, młody center miał za sobą burzliwy sportowo rok. W serbskim Mega Baskecie, kuźni talentów NBA, nie pokazał pełnych możliwości. Wrócił z wypożyczenia do Gran Canarii, gdzie również nie dostawał wystarczająco wiele minut gry. Choć mocno pracował na treningach pokazowych przed tegorocznym draftem, to finalnie nie znalazł uznania w żadnej z ekip. Mówi się, że najbardziej skorzy do wyboru byli ludzie z Clevevland Cavaliers. Po bardzo udanym EuroBaskecie można się zastanawiać, czy na naprawienie błędu nie jest za późno. Balcerowski pokazał, że coraz mocniej przekuwa wielki potencjał współczesnego centra w rzeczywiste, meczowe umiejętności.
Z kolei Sokołowski był zawodnikiem, do którego najtrafniej pasuje określenie: „człowiek od brudnej roboty”. Wielokrotnie odbierał chęci do gry największym gwiazdom rywali, zmuszając ich do nieczystych rzutów. Dodatkowo plasował się tuż za Ponitką i Slaughterem jeśli chodzi o klasyfikację najlepszych polskich strzelców (średnia 12,2 pkt/mecz). Warto również odnotować pracę Aleksandra Dziewy, najlepszego Polaka Energa Basket Ligi ubiegłego sezonu. Choć podstawowe statystyki tego nie oddają, to jego obecność znacząco wpływała na liczby reszty kolegów.
JAJA JAK ARBUZY
Przeglądając statystyki zespołowe próżno szukać Polski w czołówce. Po meczach ćwierćfinałowych zespół Milicicia plasował się na:
· 17. miejscu w klasyfikacji punktów na mecz
· 12. miejscu w klasyfikacji asyst
· 22. miejscu w klasyfikacji zbiórek
· 16. miejscu w klasyfikacji skuteczności za trzy punkty
Należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że w klasyfikacji znajdują się wszystkie reprezentacje. Cześć z nich odpadła z rywalizacji już po pięciu meczach fazy grupowej. Gdybyśmy ograniczyli się tylko do najlepszych czterech drużyn turnieju, to praktycznie we wszystkich podanych statystykach Polacy zajmowaliby ostatnie miejsce.
Statystyki swoją drogą, a rzeczywistość turniejowa swoją. Polacy niemal przez cały turniej grali z wielkim sercem, umiejętnościami i szczęściem. Spotkanie ze Słowenią z pewnością zapisze się w historii polskiego basketu przynajmniej na lata. Awans do czołowej czwórki turnieju, pierwszy od 1971 roku, wpisał nas znów na mapę koszykarskiej Europy. Nie zmieni tego nawet dotkliwa porażka z Francją. Wicemistrzowie olimpijscy pokonali biało-czerwonych niesamowitą grą w obronie, ponadto przewyższając w większości statystyk.
Czy należy się w jakikolwiek sposób gniewać na Polaków za porażkę z Niemcami? Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę stawkę meczu i fakt, że do połowy czwartej kwarty nawiązywali rywalizację z rywalem, należą się im słowa uznania. Koszykarze podchodzili po mocnej porażce w półfinale, a mimo to faworyzowani przeciwnicy długo przebywali poza strefą komfortu. Świetna gra zmienników pokazała, że mit Polski jako kadry Ponitki i Slaughtera nie jest do końca prawdziwy.
„Macie jaja wielkości arbuzów i serca wielkości księżyca” – mówił Milicić zawodnikom po wygranej nad Słowenią. Dla niego, architekta drużyny, to także ogromny sukces. Człowiek, który w polskiej koszykówce ligowej osiągnął niemal wszystko jako koszykarz i szkoleniowiec, świetnym wynikiem zmienił opinię o sobie wśród wielu kibiców. Prawdopodobnie brak awansu z fazy grupowej skutkowałby dymisją. Tymczasem Chorwat z polskim obywatelstwem ma chyba obecnie lepszą pozycję niż jego poprzednik Mike Taylor po sukcesie w Chinach w 2019 roku.
ZYSK, KTÓREGO NIE MOŻNA ZAPRZEPAŚCIĆ
W 2011 roku "kopciuszkiem basketu" na moment stali się Macedończycy. Mały kraj w ćwierćfinale EuroBasketu pokonał gospodarzy turnieju, Litwinów. Później przegrali z Hiszpanią i Rosją, ale o ich niebywałej grze pamięta się do dziś. Na nieszczęście, za sukcesem nie poszło nic więcej. Kraj znany dziś jako Macedonia Północna od lat nie potrafi zakwalifikować się na EuroBasket. Przypadku Polski nie należy porównywać w skali 1:1, bo jednak nasza koszykówka, zarówno juniorska, jak i seniorska, stoi na znacznie lepszym poziomie. Co nie oznacza, że możemy spocząć na laurach i liczyć, że czwarte miejsce za trzy lata samo się obroni.
Jeszcze do weekendu wydawało się, że po zakończonym turnieju czeka nas bolesny powrót do rzeczywistości, tj. walka o EuroBasket 2025 poprzez prekwalifkacje, a dopiero później poprzez właściwe eliminacje. Sytuację kompletnie zmieniła informacja o tym, że Polska wraz z Łotwą, Cyprem i Finlandią zorganizują następne mistrzostwa Europy. To oznacza, że biało-czerwoni mają już automatycznie zapewniony awans do turnieju, a mecze eliminacyjne będą miały charakter sparingów.
Komfort "sparingokwalifikacji" może być zbawienny dla Milicicia i wizji przebudowy składu. Ta początkowo nastąpiła wraz z jego przyjściem. Szybko okazało się, że przebiegła zbyt szybko i zbyt drastycznie, co w konsekwencji odbiło się brakiem awansu na przyszłoroczne mistrzostwa świata. Początkowo nieobecni A.J Slaughter i Aaron Cel wrócili do kadry. Ten drugi, tegorocznym EuroBasketem wykonał swój „ostatni taniec” w reprezentacji.
Począwszy od gwiazd zespołu, poprzez rezerwowych, skończywszy na członkach sztabu i ludziach tworzących „team behind the team” reprezentacji, sukces polskich koszykarzy jest równym osiągnięciem każdego z przedstawicieli „KoszKadry”. Emocje, jakie dostarczyli kibicom gracze Milicicia zostaną zapamiętane na lata. Po sukcesie Igi Świątek na US Open, a następnie srebrze siatkarzy, dostaliśmy kolejny wielki powód do zadowolenia w ciągu kilkunastu dni. Polskim koszykarzom nie brakuje umiejętności nawet, jeśli nie cieszą się popularnością w NBA czy Eurolidze. Basket w Polsce zbudował sobie w krótkim czasie szybki kapitał. Przykład z mistrzostw świata w Chinach i następnych lat pokazał, że łatwo można go stracić. Tym razem pozostaje liczyć na to, że chwilowy „boom” na basket przerodzi się w coś większego.