Okropnie wykadrowane zdjęcia, zła jakość obrazków, emocjonalne lub absurdalne komunikaty. I tysiące polubień. Shitposting, choć jeszcze do niedawna kojarzony był głównie z incelami, dziś jest popularny także na Instagramie. Skąd wziął się na platformie, którą posądza się o promowanie sztucznego piękna?
Jeszcze kilka lat temu – około 2015 roku – Instagram traktowano wyłącznie jako platformę do prezentowania idealnego życia. Jako przestrzeń, w której ze świecą można szukać realizmu. Wszystko miało tu być mirażem – galerią ułudy nabotoksowanej filtrami. Żywym stockiem tworzonym przez ludzi eksponujących materialne osiągi. W opozycji do tego medium stawiano wówczas silnie rozwijającego się Snapchata. To tam – z racji efemeryczności relacji znikających po 24 godzinach – rządziła świeża wówczas spontaniczność, a także pewnego rodzaju odarcie z decorum.
Ale ta wyjątkowa funkcja publikacji szybko została podpatrzona przez innych. W tym właśnie przez konkurencyjnego Instagrama. 2 sierpnia 2016 roku ów serwis uruchomił własną wersję znikających relacji, które dziś dobrze znamy jako InstaStories. Tym ruchem jednocześnie sprawił, że część użytkowników zafascynowanych mechanizmem znikających filmików nie miała już czego szukać w aplikacji z duszkiem w logo. Widać było to po liczbach aktywnych użytkowników. Ich przyrost na Snapchacie między trzecim a czwartym kwartałem 2016 roku zmalał, zwłaszcza w Europie (choć warto pamiętać, że do dziś to wciąż jedna z popularniejszych platform społecznościowych na świecie). I ta zmiana wpłynęła na Instagrama, ale trzeba pamiętać, że nie tylko popularne storiesy przekształciły to medium. Bo internet, wraz z dojrzewaniem kolejnego pokolenia, zdążył wykształcić nowe sposoby komunikacji. I fakt ten rzutował także na platformę znaną z promocji wyśrubowanych kanonów piękna. I choć oczywiście Instagram do dzisiaj w szerokim rozumieniu postrzegany jest jako miejsce dzielenia się wymuskanymi zdjęciami z siłowni czy z egzotycznych podróży – nowa generacja użytkowników dodała mu nieco skazy. A może nawet nie będzie przesadą pokuszenie się o stwierdzenie, że wręcz… ubrudziła go shitem.
Kto nie wie, w czym rzecz, powinien rzucić okiem na popularność hashtagów na tej platformie. Który z nich używany jest częściej niż #leomessi i z niemal taką samą częstotliwością jak #rapmusic? Odpowiedzi na to pytanie jest wiele, ale jedna z nich brzmi: #shitposting. Otóż to – hashtag z fekaliami w nazwie ma obecnie ponad 7 milionów wzmianek. Choć nie jest to liczba tak imponująca, jak ta towarzysząca topowym frazom charakteryzującym serwis, typu #love (ponad miliard), #beautiful (661 milionów), #travel (620 milionów) czy #fitness (491 milionów) – to jednak wynik shitu wskazuje na jakiś trend. Bo jeśli porównamy go z określeniami innych specyficznych zjawisk kultury sieciowej, zrozumiemy, że stanowi on wśród nich czołówkę (taki #trolling czy #troll nawet przy zsumowaniu wyniku obu wyrazów ciągle liczy mniej wzmianek, czyli około 6 milionów). Pytanie, co w ogóle możemy zaliczyć do shitpostingu i jak powinniśmy go traktować. Bo okazuje się, że już zdefiniowanie tego słowa niektórym przysparza sporo trudności.
Czym naprawdę jest shitposting?
W zeszłym roku radio BBC Sounds zamieściło na Twitterze rzekome wyjaśnienie rzeczonego terminu. Dokonano tego słowami redaktorki Laury Kuenssberg, która na co dzień zajmuje się polityką. Gdybyśmy wzięli sobie do serca jej definicję, okazałoby się, że shitpostingiem są po prostu beznadziejne kampanie polityczne, udostępniane masowo przez ludzi określających je shitem. Warto jednak do tego tłumaczenia zachować dystans. Zwłaszcza że nie trzeba wiele wysiłku, aby znaleźć rzeczywiste i mimo wszystko rzeczowe omówienie owego terminu. Niemniej powyższa sytuacja dowodzi, że fenomen shitposterów przenika do mainstreamowych mediów, a te po prostu nie zawsze ogarniają sieciowy slang.
Choć shitposting, podobnie jak trolling, korzeniami sięga do gwałcących na różne sposoby zasady przyjaznej komunikacji użytkowników 4chana – i jako trollowanie również może być postrzegany – dziś jest spotykany na wszystkich platformach. A już zwłaszcza na tych zdominowanych przez najmłodszych. Z definicji ten sposób komunikowania się ma często polegać na odciąganiu od merytorycznej dyskusji. Stąd wielu autorów publikacji na temat tego zjawiska próbuje wpisywać je w kontekst polityczny – co ma oczywiście swoje uzasadnienie.
Robert Evans, dziennikarz zajmujący się konfliktami wojennymi, zwracał uwagę na niebezpieczeństwa związane z shitpostingiem. Pisał o tym przy okazji szokującej masakry dokonanej przez szaleńca w nowozelandzkim Christchurch. Podczas jego aktu terroru streamowanego na żywo, kiedy to w dwóch lokalnych meczetach zamordował z zimną krwią 51 osób, znalazły się nawiązania do sieciowych żartów. Podczas sięgania po broń napastnik krzyknął do kamery: Subscribe PewDiePie. Odnosiło się do memów związanych z kampanią wokół słynnego szwedzkiego youtubera, która miała na celu utrzymanie go na czele posiadaczy największej liczby subskrybentów – wszystko przez to, że popularnością przeganiał go wówczas kanał T-Series z teledyskami Bollywood.
Zjawisko polegające na postowaniu nieestetycznych, poruszonych, często przypadkowych zdjęć na Instagramie ma być pokłosiem pandemii.
Jednak dowodów na związki mordercy-terrorysty z shitowym kontentem było więcej. W końcu wiele nawiązań do specyficznych memów z 8chana znalazło się w jego manifeście, który sam w sobie oceniano jako trolling. Tuż po masakrze na wspomnianym wyżej forum pojawiały się zresztą komentarze adresowane do sprawcy. Niektóre z nich brzmiały: Good luck shitposter. Dlatego Evans, zwracając uwagę na to, jak mechanika shitpostingu pogłębia znieczulicę i sprzyja radykalizacji, przestrzegał przed samym zjawiskiem. I nie była to jedyna wzmianka, w której shitposterów łączyło się z polityką. Tak określano również w Independent trolli, którzy siali dezinformację podczas kampanii Donalda Trumpa i de facto pomogli mu zdobyć fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało tego, sam Trump nieraz był określany shitposterem, choćby w kontekście jego twitterowych wrzutek z GIF-ami nawiązującymi do wrestlingu.
Shit zalewa Instagrama
Czy jednak shitposting, który staje się coraz bardziej wszechobecny w social mediach, wiąże się zawsze z niebezpieczeństwem? Byłoby w tym sporo przesady. Wydaje się raczej, że obecnie niektóre gówniane posty można porównać do trendu na tzw. photo dumps. Co kryje się pod tym terminem? Zjawisko polegające na postowaniu nieestetycznych, poruszonych, często przypadkowych zdjęć na Instagramie, o którym pisało już wiele portali lifestyle’owych, ma być pokłosiem pandemii. To w końcu w tym okresie, gdy większość publicznych wydarzeń została zawieszona, a codziennym dress codem tych, którzy mieli możliwość pracowania zdalnie, stała się piżama lub dresy, planowanie instagramowego feedu zeszło na drugi plan. Jedna z aktywnych użytkowniczek Instagrama w rozmowie z magazynem Input określiła photo dumps mianem wycinków z albumów. I faktycznie – tego typu, niby przypadkowe fotki udostępnia nawet Bella Hadid, okraszając je – jakżeby inaczej – komentarzem: Random!
Skoro więc randomowość fotografii pojawia się na największych instagramowych kontach, nie powinno dziwić, że randomowość feedów staje się wręcz pomysłem na sieciową działalność (a w zasadzie tego pomysłu brakiem). Konta takie jak shitposting2006 czy publikujące w rodzimym języku kurczakieren, zjsymfo111111 (niegdyś znane jako złotajesieńsymfonicznie), dziewczyna7 albo bardzo_poxno składają się z serii niedbale wykadrowanych fotek czy grafik. To powidoki memów, które, choć często są do granic absurdalne i nieestetyczne, zbierają nawet kilka tysięcy polubień. Tak jakby były odpryskiem tego idealnego, głównonurtowego oblicza Instagrama – swoistym undergroundem memosfery. Memosfery, która choć porozumiewa się językiem bardzo prostym, to zupełnie niezrozumiałym dla niezaznajomionego z tą rzeczywistością. A nawet jeśli zrozumiałym – w końcu wspomniane instagramowe konta posługują się dosłownie obrazkami pożyczonymi z facebookowej czy demotywatorowej komunikacji starszych ludzi – to i tak biorącym wszystko w nawias. Można wręcz stwierdzić, że shitposting, który pierwotnie był nastawiony na prowokowanie czy odwracanie uwagi, w wydaniu instagramowym wytworzył swoją własną estetykę. I warto dodać, że jest to estetyka, z której często biją silne emocje – nie tylko krawędziowy humor, ale i zrezygnowanie, poczucie samotności czy po prostu smutek.
Dlatego też, jakkolwiek błaho nie kojarzy się komuś kompulsywne publikowanie niedbałych, prymitywnych i rozpikselowanych grafik z Minionkami, Shrekiem czy SpongeBobem – ten wizualny chaos znaczy dzisiaj bardzo wiele. Jak pokazała historia – można odczytać z niego niebezpieczne sygnały. Ale i można odkodowywać w nim po prostu nastroje czy emocje. Bo shitposting to już dziś nie tylko sport inceli z trollerskich for. Ten sposób komunikacji został przejęty przez wielu młodych twórców – także, a może już nawet przede wszystkim tych o progresywnych postulatach. Bo jak wspominali żartobliwie w zeszłym roku w rozmowie z Going. przeciwstawiający się autorytarnej władzy shitposterki i shitposterzy z przywołanej wyżej Złotej Jesieni – to oni na Instagramie są (albo byli) trzecią siłą polityczną. Po kim? Po – jak w swoim stylu stwierdzili – Kościele katolickim i… przyszłej prezydentce Młodej Leokadii.
Komentarze 0