Mam przepastne archiwum i nie zawaham się go użyć. W kilku segregatorach leżą teksty, jakie napisałem przez ponad 15 lat pracy w zawodzie dziennikarza. Setki rozmów i dziesiątki delegacji – to się nie może zmarnować. W każdą niedzielę jedna z takich historii na newonce.sport. Dzisiaj Londyn i akcja-naturalizacja napastnika Crystal Palace w polskiej kadrze.
Oglądaliście kiedyś film Woody’ego Allena „Wszystko gra” („Match point”)? Jest tam taka scena, w której piłeczka tenisowa tańczy na taśmie siatki, ma ona obrazować rolę przypadku w naszym życiu – niekiedy piłka spada nie na tę stronę kortu, na jaką byśmy chcieli.
W sumie całe nasze życie składa się z takich piłek – niektóre z nich bywają setowymi, inne to niestety meczowe i wtedy możemy wpaść w tarapaty. Dotyczy to zarówno ważnych wyborów, jak i mniejszych spraw, o których po latach pewnie i tak nikt nie pamięta. Jak mojego wyjazdu do Londynu po materiał życia, który okazał się niewypałem. Choć z dalszej perspektywy coraz trudniej mi go tak postrzegać.
PRESJA NA ERIKSSONA
Jesienią 2004 roku w angielskiej prasie pojawiła się informacja o tym, że Andy Johnson, napastnik Crystal Palace, jest zainteresowany gra w polskiej reprezentacji. Ot, taka ciekawostka. Zaczęliśmy ten wątek badać w redakcji, a ja skontaktowałem się z agentem zawodnika – Anthonym McFarlane’em. Rozmawialiśmy kilka razy i stanęło na tym, że szefostwo, trochę w ciemno, wysłało mnie do Londynu, żebym spotkał się z napastnikiem i wręczył mu koszulkę naszej kadry.
Lecąc do Wielkiej Brytanii nie miałem obietnicy spotkania, ale gwarancję McFarlane’a, że zrobi wszystko, by wystawić mi swojego klienta. Byłem tam kilka dni. Odwiedziłem Selhurst Park, rozmawiałem z różnymi ludźmi, uważnie śledziłem każdą wzmiankę w prasie i czekałem na sygnał. McFarlane cały czas przekonywał mnie, że priorytetem Andy’ego jest gra w biało-czerwonych barwach. Na jakiej podstawie? Dziadek piłkarza, Brunon Wałdowski, był Polakiem. Agent Johnsona powiedział na łamach „Daily Mail”, że skoro nie przychodzą powołania od Svena-Gorana Erikssona, to dzięki polskim korzeniom Andy może grać dla nas.
Nie, nie byłem aż tak naiwny, aby nie brać pod uwagę tego, że jesteśmy świadkami rozgrywki, próby wywarcia presji na szwedzkim selekcjonerze Anglii, w zasadzie poleciałem bardziej po to, by potwierdzić, że się nie mylę, niż uwierzyć w bajki McFarlane’a. Wszystkie dni, jakie tam spędziłem, były zwariowane – brałem udział w pościgu za duchem. Bo na miejscu okazało się, rzecz jasna, że Johnson, wokół którego robiło się coraz większe zamieszanie, nie miał ochoty się spotykać. Tkałem więc story oparte na rozmowach z jego otoczeniem. Przy okazji pojechałem na mecz Crystal Palace do Liverpoolu, po którym Jurek Dudek udzielił mi wywiadu, podrzucając potem na pociąg powrotny do stolicy.
TELEFON Z AMBASADY
Wreszcie miałem gotowy tekst. „Jak Andy nie stał się Andrzejem” – brzmiał tytuł. Sprawdziłem literówki i wysłałem do redakcji. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie Krzysiek Stanowski, który był wtedy szefem działu piłkarskiego i powiedział: – Super story, jak na to, że nie udało ci się niczego zrobić.
Pośmialiśmy się trochę, w myśl redakcyjnej szydery, że pojechałem sobie na wakacje do Londynu, itd., ale kilkadziesiąt minut później zadzwonił człowiek z Ambasady RP w Londynie, Jarosław Jesionek. Społecznie pomagał Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej. Powiedział mi, że McFarlane zgłosił się do niego z prośbą o znalezienie nauczyciela języka polskiego dla Johnsona. Miał płacić 20 funtów za godzinę lekcji. To zmieniło całkowicie postrzeganie tej sprawy przeze mnie.
Zatelefonowałem do Krzyśka raz jeszcze i poprosiłem o pomoc. Nie miałem już bowiem pojęcia, jak sformatować tekst. – Musisz zdecydować sam, po prostu na wyczucie – odparł.
Pomyślałem, że skoro facet grający w Palace chce się uczyć naszego języka, to przecież nie dla hobby. Poprosiłem, by zmieniono tytuł. „Jak Andy staje się Andrzejem” – brzmiała nowa wersja. Zonk.

McFarlane triumfował. Przycisnął Erikssona do ściany. Trzy miesiące później Szwed powołał Johnsona do kadry. Dla Anglii Andy zagrał 8 razy. Nie strzelił gola. W czasie, gdy pojawiły się informacje o możliwości jego występów w polskiej drużynie narodowej, napastnik był u szczytu kariery. Dla Orłów przez cztery lata strzelił 74 gole w samej lidze. W sezonie, w którym cała sytuacja miała miejsce, zaliczył 21 trafień w Premier League.
PIJANY POCIĄG
Tęsknię czasem za tamtymi materiałami. Spontanicznymi decyzjami w stylu: „Jutro lecisz do...” i tutaj padała miejscówka. Pakowaniem się w pośpiechu na poranny samolot, niedosypianiem i pędem bez czasu na jedzenie. A potem satysfakcją z materiału, który ukazał się na papierze i palcami brudnymi od drukarskiej farby. To dawało niesamowitą adrenalinę.
Podróż śladami Johnsona była dla mnie również pierwszą wizytą w Londynie, od kiedy tam mieszkałem. Fajnie było spojrzeć na miasto z innej perspektywy, zmierzyć się z nim w zupełnie nowej roli. W całym reportażu najciekawszą częścią okazała się podróż z kibicami Palace z Liverpoolu do Londynu. Pijani fani śpiewali piosenki klubowe, częstowali mnie alkoholem, jeden z nich zapytał, czy chciałbym, żeby Maciej Żurawski, którego gola z Anglią kojarzył z wizyty na meczu w Chorzowie, „zagrał dla jakiegoś pierdolonego Luksemburga”.
– A myślicie, że po co Andy uczy się języka polskiego? Dla zabawy? Takie ma hobby? Zrozumcie, on ma zamiar grać w waszej reprezentacji! – mówił mi wtedy McFarlane. Jeśli faktycznie nakreślił od początku plan rozegrania Erikssona na swoich warunkach, to nie zapomniał o żadnym detalu. Na własne oczy zobaczyłem, z jakiej hipokryzji składa się duża piłka. Tutaj nawet barwy narodowe mogą być kartą przetargową.
Nie jesteś w stanie napisać każdej historii na swoich warunkach. Czasem to opowieść prowadzi cię za rękę, a ty musisz się dostosować. W idealnym przypadku spotkałbym się z Johnsonem, wręczył mu koszulkę kadry, a on potem zadebiutował dla Polski. Ale niekiedy fajniejsze są te historie, które skręciły z głównej drogi. Dlatego materiał, jaki wówczas uznałem za porażkę, miałem nawet wyrzuty sumienia, że w sumie poleciałem tam po nic, dzisiaj odbieram zupełnie inaczej – jako bardzo cenną lekcję dziennikarstwa. Dużo jest w nim balansowania piłeczki tenisowej na taśmie.