Dla mnie to kropka nad i z tym projektem. Bardzo ważny moment i zwieńczenie procesu, który trwał dwa lata. Takie słowa padły ze strony Urbańskiego w kontekście rozmowy, towarzyszącej Odrodzeniu. To klasyczny Kalinowski – blisko sześćdziesiąt tysięcy znaków, spisanych słowo w słowo, więc publikację podzieliliśmy na dwie części. Pierwsza ukazała się przed tygodniem, czas na drugą.
Tymek, obstawiam, że swoje teksty piszesz szybko i spontanicznie…
Tymek: To po prostu sobie płynie… I w ogromnym stopniu związane jest z melodią. Melodia to tekst, a jego temat i emocje wynikają z brzmienia i dźwięków, które mi towarzyszą. Melodię sobie dobieram, a temat i emocje już tam są. I nie trzeba tego weryfikować, czy to jest słuszne, dobre, czy poprawne. Po prostu jest. I w tej mojej fascynacji melodią, dotarłem do takiego momentu, że jako Tymek najchętniej bym sobie pośpiewał cudze teksty, cudze piosenki. Żeby skupić się tylko na melodii i nie myśleć o temacie czy emocjach, żeby zaśpiewać coś z cudzej głowy i jakoś wypełnić tego Tymka, który już chyba nie ma żadnej narracji. Wciąż mam trochę rzeczy do powiedzenia, ale przeniosłem je wszystkie na mój nowy projekt i ten Tymek został taki pusty na tej scenie.
Urbański: Zafascynował mnie proces twórczy Tymka, bo wszystkie teksty, które trafiły na Odrodzenie, powstawały równolegle z muzyką. Coś już tam było słychać, jakiś jeden dźwięk sobie na loopie leciał albo jakaś prevka była właśnie obudowywana kolejnymi dźwiękami, a ten siedział i pisał. Siedział, pisał, nucił, co dla mnie też było fajne, bo mogłem się od tego odbić i coś w międzyczasie dodać, a później nagle: wszyscy wypierdalać, nagrywamy! Nieważne, w którym momencie byłem i co akurat robiłem, wszyscy out i wtedy Tymek łapał za mikrofon, papieros i… dopiero, jak wracałem do studia to słyszałem efekty.
Tymek: Wyjechaliśmy do Francji i siedzieliśmy tam tydzień. Studio wyglądało jak pokój dziecięcy – na podłodze leżało mnóstwo popisanych i pokreślonych kartek, a ja siedziałem na środku w takim szoku – jakieś rzeczy malowałem, całe łapy sobie pobazgrałem między tymi dziarami, co mam na stałe i z tego powstało Marzę. Marzę po skórze pisakiem… Wszędzie wokół te brudnopisy, ja cały porysowany; o kurwa, jakie to jest grube, więc nagle wychodzę – jadę rowerem przez tę wioskę w której byliśmy, a po chwili wracam i mówię: mam to, wszyscy wypierdalać. Zostaję tylko ja, realizator i wjeżdża zupełnie nowa jazda, totalny lot.
Urbański: Za każdym razem jak wracaliśmy do studia, to następował ten moment niepewności, co zaraz usłyszymy, ale też za każdym razem było tak, że… no dobra, zamknięte, mamy to. I wtedy kończyła się praca nad każdym kolejnym numerem.
Co też pewnie usprawniło proces zamykania numerów i odpowiadania sobie na pytanie, kiedy coś jest skończone.
Urbański: Każdy producent musi sobie odpowiadać na to pytanie właściwie codziennie; to jest nasz wróg numer jeden. Kiedy skończyć? Co mógłbym jeszcze zrobić, żeby wyszło lepiej? Czy więcej znaczy lepiej? Bo ja właśnie odkrywam, że często mniej znaczy lepiej. Trzeba sobie ustalić konkretny czas i… ciach, koniec. To musi być czysta satysfakcja z własnej pracy. Nie może być w tym żadnego projektowania i myślenia innymi ludźmi, bo gdybyśmy chcieli zaspokoić wszystkich, to ten koniec nigdy by pewnie nie nastąpił.
Tymek: Bo też istnieje coś takiego jak spalanie rzeczy… Kiedy coś tworzysz i robisz to z myślą o publikacji, tym końcem jest właśnie moment publikacji. Nieważne, czy to jest wydanie płyty w wielkiej wytwórni, czy wrzucenie numeru na Soundcloud. Ale może być też tak, że w ogóle o tym nie myślisz i po prostu robisz. Po skończeniu sesji, jak już się wybawiłeś, możesz to, co powstało wypierdolić do kosza i zacząć robić coś nowego.
Urbański: Albo możesz też przerabiać w nieskończoność – niektórzy mają po kilkaset wersji swoich numerów. Kiedyś przyszedłem do ziomka i on mi puszczał dwieście pięćdziesiątą wersję któregoś utworu – pliki były tak podpisane, każdego dnia kilka nowych wersji…
Tymek: I to też jest w dziwny sposób piękne, ale jeśli on to robi z myślą o publikacji, to jest ogromny ciężar.
Urbański: To jest jakaś mania, obsesja doskonałości. Zresztą znam to również z mojej przeszłości…
I dlatego historia muzyki rozrywkowej pełna jest różnych akuszerów, którzy tym, co bardziej wystrzelonym twórcom pomagają istnieć na – nie oszukujmy się – dosyć bezwzględnym i skrajnie kapitalistycznym rynku fonograficznym. Madlib ponoć nadal nie ma komputera i całymi dniami tłucze w bitmaszynę, a od czasu do czasu wpada do niego Egon, zgrywa wszystkie te próbki i później kompiluje je w albumy; jest poniekąd kuratorem Madliba.
Tymek: Bo to się wszystko sprowadza do trudnej sztuki poruszania się po tym świecie ze swoją głową. Świadomość tego, że jesteś pierdolnięty jest niesamowicie istotna. Jeśli chcesz jakoś uczestniczyć w tym życiu i masz tego jakieś wyobrażenie, to musisz nauczyć się nie tylko tworzyć swoje rzeczy, ale też opakowywać je i pokazywać. Dla mnie to jest inspirujące – samo podejście do pakowania rzeczy, bo masz fotografię, film, modę, projektowanie graficzne, wizerunek – to jest dla mnie forma sztuki. A przekładając siebie na różne środki wyrazu, nie dość, że możesz się jakoś po tym świecie poruszać, to jeszcze możesz czasem zainspirujesz innych. To jest piękne… Ciekawe, bo ja też nie używam kompa, w ogóle zapomniałem o tym, że mam komputer. Chodzę z miejsca na miejsce i tworzę muzykę. Jest jeden gość, który jest moim realizatorem od pierwszego albumu i on ma w chmurze wszystkie moje sesje. On kataloguje rzeczy; wszystko, co ja robię.
Urbański: To jest super, że poruszasz się po czystych ideach. Ja też staram się tak myśleć, ale u mnie te idee mają później swój katalog, pliki, częstotliwość próbkowania i termin wysyłki…
Tu wracamy do tego, że komputer jest skrajnie analitycznym, bezdusznym narzędziem.
Urbański: Narzędziem totalnej kontroli. Bo choć to wszystko jest z roku na rok coraz bliższe ciała i bardziej intuicyjne, to wciąż bardzo dalekie od tego czym jest wokal. Tutaj proces akcja-reakcja zawsze jest zapożyczony i opóźniony. Raz udało mi się zrobić numer w stanie – nazwijmy to – dosyć mocnej defragmentacji umysłowej. I gdy następnego dnia posłuchałem tego, co wtedy zrobiłem, byłem mocno zaskoczony. Żaden bas nie był na raz; wszystkie frazy wchodziły zawsze przed albo po początku taktu. Totalnie pod prąd i teoretycznie wbrew regułom. Ale w praktyce supernumer i jedynie po drobnych korektach, wciąż taki nieco koślawy, wszedł na drugi album Rys. Komputer jest jednak bardzo analitycznym narzędziem i wymaga pewnej trzeźwości; bycia w miarę poukładanym, pozostawania w pozycji siedzącej, klikania w malutkie guziczki i zapisywania plików… To często stoi w całkowitej sprzeczności z czystym, kreatywnym impulsem i procesem, który bywa przecież dosyć pojebany, nieokiełznany i chaotyczny.
Tymek: Przy tworzeniu muzyki potrzebuję drugiej osoby, która klika; ona jest mi wręcz niezbędna. Przy Seven Phoenix zdarzają się takie nagrywki, że właściwie każdy element wychodzi ode mnie – cała produkcja jest moją jedną wielką melodią, ale i tak ktoś musi to wszystko za mnie wgrać w komputer i poukładać, skatalogować te moje pomysły. To też moje odkrycie 2022 roku – nie wszystko muszę zaśpiewać – słyszę te melodie i one tam po prostu są, nawet jeśli w wokalu nie ma nic. Jedna fraza, która tylko prowadzi przez całą kompozycję. I też drugie objawienie – granie na koncertach punk rocka. Moje występy dążą aktualnie do tego, że będzie tam jeden wielki punk rock. To jest idealna energia do tego, żeby zagrać z instrumentami jakikolwiek, kurwa, utwór; swój, cudzy, stary, nowy, nawet taki, którego w oryginale się nie lubi.
I jednocześnie publika bardzo chętnie w to wchodzi…
Tymek: Bo to jest bardzo bliskie rapowej energii; takiej przemożnej, wielkiej fali energii. Masz tych młodych ludzi z przeróżnych epok w historii muzyki i oni zazwyczaj przychodząc na koncert chcieli i nadal chcą po prostu napierdalać. I ta punkowa energia idealnie z tym współgra; bez względu na to, jak ją podasz. Wybór instrumentarium koncertowego bardzo często zabija studyjne patenty. Zupełnie inaczej gra się z jazzowym perkusistą, a inaczej z ciężką, syntetyczną stopą. Fajnie jest to wyważyć, ale dla projektu Tymek, punk rock jest teraz jedyną słuszną drogą. Bo zdecydowałem się na taki zestaw instrumentów i teraz zrobienie tego wszystkiego na modłę punkrockową pozwala mi wyzwolić zupełnie nową energię. To działa! Tym bardziej, że mam w dyskografii tak skrajnie różne od siebie płyty i sporo utworów, których w oryginale nie jestem w stanie słuchać.
Przypomniał mi się koncert Yvesa Tumora w Warszawie, gdzie właściwie cały swój – dosyć eklektyczny i nieco chaotyczny – repertuar Yves przearanżował na… glam rock.
Tymek: To jest ciekawe, że gość ma aktualnie taką zajawę, więc względem niej przeformatował sobie wszystko; to jest chyba najbardziej naturalne, co można zrobić. Bo… kurwa, muszę zaraz zagrać koncert, a w ogóle nie słucham tych swoich starych rzeczy i… pyk, nagle robisz to na zupełnie inną modłę, w całkiem nowej stylówie. Śledzę tego gościa od dawna, bardzo intensywnie i abstrahując od tego, co robi aktualnie, to od zawsze był otwarty na każdą możliwą estetykę.
I tu wracamy do tej wciąż niedookreślonej, międzystylowej sceny. Sceny, na deskach której stoją południowoamerykańskie gabber-operowe śpiewaczki, brytyjskie bękarty soundsystemowej dezynwoltury i ugandyjscy noise raperzy. Sceny, która w Polsce też z każdym kolejnym rokiem rośnie w siłę.
Tymek: W Polsce wciąż jest mnóstwo miejsc, w których nikt jeszcze nie stał, więc można zrobić właściwie wszystko. Ale nic to nie zmienia, bo wciąż jest to stawianie tego kroku tutaj, w Polsce. A jak myślisz głównie o sobie, nie o miejscu, w którym jesteś, to nagle okazuje się, że możesz zgarnąć całą pulę. Bo nieważne, gdzie jesteś i jak to widzą ludzie wokół ciebie; liczy się tylko ten konkretny krok, który stawiasz; chęć przeżywania go i to czy coś zmienia. Nie ma znaczenia, czy ktoś cię wielbi, ważne jest samo doświadczenie – poczucie tego, że to się dzieje, że robi się tą konkretną rzecz i materializuje w tym procesie swoje myśli. To zawsze jest ryzykowne, ale to piękne ryzyko; to jest sens.
Często używasz słowa, po które stosunkowo rzadko się sięga; zwykle nie w kontekście twórczości artystycznej. Sam niezbyt często się nim posługuję, to odrodzenie jest dla mnie piękne.
Tymek: Czuję to za każdym razem, gdy gram te utwory na żywo – bardzo łatwo mi to przychodzi ze względu na ich jakość. Bo kiedy spojrzę na spectrum wszystkich numerów, to te są naprawdę piękne i jakościowe, przez co gra mi się je nieporównywalnie lepiej niż inne. Jak one wchodzą to wszystko nagle bardziej płynie. I choć dla publiki mogą to być te trudniejsze momenty, bo po prostu tych piosenek za bardzo nie znają, to dla mnie one są za każdym razem bardzo lekkie i nośne. Jak teraz grałem w weekend koncert – skończyłem go utworem Marzę – u mnie setlista jest ruchoma i gram to, na co akurat mam ochotę. Pomyślałem sobie wtedy, że muszę to zaśpiewać. I choć sam proces pisania tego utworu był dla mnie dość trudny i niełatwo mi przyszło to, żeby tak się otworzyć, to jak gram go na żywo czuję lekkość, spokój i nadzieję.
A ty, Wojtek, jak grasz te numery na żywo, to co czujesz? Wracają do ciebie te emocje, w których je pisaliście?
Urbański: To są pocztówki. Nieważne czy gramy je na żywo, czy słucham ich z płyty. Każdy z tych utworów w mig przywołuje wszystkie emocje i wspomnienia związane z tamtym czasem – czasem zdrowienia, poznawania siebie, podróży w głąb, nie na zewnątrz. Wystarczy mi pięć sekund każdej z tych piosenek i jestem w tym miejscu, w którym powstała, w tych emocjach. Wszystko pamiętam, każdy najdrobniejszy szczegół. Bardzo to lubię, ale jednocześnie stosunkowo rzadko to robię, bo nie zawsze jestem gotowy na to, żeby przeżywać te emocje na nowo. Nie umiem tego słuchać w taki przezroczysty sposób; jak już słucham, to znaczy, że wgrywam sobie cały program. Dzisiaj więc spokój; nie biorę tego. To jest w ogóle chyba największa wypłata od muzyki jaką kiedykolwiek dostałem. Jakbym miał wymienić jedną rzecz, którą daje mi muza, w takim ogólnym – nie bieżącym rozrachunku, to jest właśnie jej wartość mnemoniczna; to, że jest ona dla mnie najlepszym nośnikiem wspomnień. Jak ludzie mówią, że życie im przecieka przez palce i pamięć płata figle, to ja sobie odpalam numer, który nagrałem 15 lat temu i czuję dokładnie to samo, co w momencie kiedy powstawał, kiedy siedzieliśmy w studiu. Przypominają mi się rozmowy i uczucia z tego dnia; wgrywam sobie całą tę chwilę. I mam tak dosłownie z każdym utworem, nawet najkrótszą i niedokończoną próbką.
Tymek, ty też masz tak, że jak wracasz po czasie do tych numerów, to czujesz znów te emocje, które ci wtedy towarzyszyły?
Tymek: Ja się w tym wszystkim czuję naczyniem… Nie mam wrażenia, że to zrobiłem, nagrałem ten utwór. Jak go rejestruję i później jak go odgrywam na żywo, to on wychodzi ze mnie tu i teraz, a dominującą emocją, która mi w tym towarzyszy jest wdzięczność za to, że go wykonuję; że mam te narzędzia – ten głos, ten tekst i że wszędzie wokół mnie jest wtedy muzyka. To jest zupełnie różne od ego – od tego, że ja to zrobiłem, wybudowałem pomnik; chuj z tym, u mnie w ogóle tego nie ma. Ja go za każdym razem przeżywam, jakbym go słyszał pierwszy raz w życiu. I dlatego chyba ten nasz album jest ponadczasowy – jako pierwszy ze wszystkich moich albumów, bo ma w sobie taką szczerość i prawdę. Czuję w nim coś, co jest dużo starsze niż sam krążek. Coś, co słyszałem od zawsze. I dlatego nie czuję, żeby to było moje. Ja jestem tym naczyniem, które to nosi i z którego to się raz po raz wylewa, natomiast samo to już gdzieś wcześniej było. Ja tylko dałem temu swoje ciało, swoją głowę i swój głos; wymyśliłem to, zrobiłem i ubrałem.
To bardzo czarne podejście do twórczości. Mnóstwo Afroamerykanów – od jazzowych instrumentalistów, przez soulowych śpiewaków, aż po (post)rapowych beatmakerów – postrzega swoją twórczość jako swego rodzaju channeling czegoś, co jest dużo starsze niż oni sami.
Tymek: To jest gruba korba. Jestem jednocześnie w samym środku tego działania i czuję się obserwatorem. Jak ostatnio grałem koncert – byłem cały w nim, a równocześnie obserwowałem go gdzieś z boku. Jestem w tym, napierdalam na tej scenie i… też widzę to z dystansu. To jest mocne, potężne; to jest to. I jedyne, co mogę zrobić, to zapierdalać na siłkę, nie wyniszczać się używkami i żyć w miarę zdrowo, żeby utrzymywać ciało w formie i móc wszystko w jak najlepszy sposób przekazywać. Dbać o siebie, żeby to nadal trwało. To jedyna rzecz, którą mogę teraz zrobić, bo reszta dzieje się sama. To jest odklejka… ale też poświęcenie. Coś kiedyś musiało się stać, że teraz tak jest. I nawet jestem w stanie o tym rozmawiać.
Teraz moglibyśmy pójść w psychoanalizę i zastanowić się nad tym, jaki wpływ miało na ciebie to, że wiele bardzo istotnych, formacyjnych lat spędziłeś poza Polską, a później mocno wszedłeś w używki…
Tymek: To jest przypadkowe, nieprzypadkowe; sam sobie to zrobiłem. Miałem czternaście lat jak wyszedłem z domu i nigdy tam nie wróciłem… To jest bardzo w moim stylu… szukanie po omacku. Mam za sobą taką mocno transcendentalną doktrynę i myślę… nie, nie myślę – jestem bardzo uduchowniony. Czuję, że urodziłem się po to, żeby doświadczać pewnych rzeczy i też stosunkowo szybko przebiłem się na właściwy tor. Skumałem, że coś jest nie tak i znalazłem muzę, a potem przebijałem się przez kolejne gatunki – rap, pop, chuj wie co. To jest ciekawe, że ja zastałem taką szarą Polskę – z wielkiej metropolii Rzymu przeniosłem się do wioski liczącej tysiąc mieszkańców i dopiero tam zacząłem robić rap. Przypadkowo, nieprzypadkowo… Teraz w sklepach jest półka z polskim rapem, a tam mój album podpisany Tymek i… to jest dla mnie zupełna abstrakcja. To nie ma żadnego związku z tym, gdzie teraz jestem, z całą obecną sytuacją…
Dziś wszystko jest rapem, nieważne czy na warsztat weźmiemy mainstreamowy pop, czy kontrkulturowy underground, współczesne gitarowe trendy, czy teksty soulowych wokalistek, to we wszystkim tym pobrzmiewa ta prostota i dosadność, myślenie samplem i loopem, nadmiar słów i zdolność wchłonięcia właściwie każdego innego gatunku muzycznego.
Tymek: Faktycznie dziś właściwie wszystko się mieli. Nie wiem czy znam jakieś osoby, które wchodzą na scenę i się z tym rapem nigdy nie zderzyły. I siłą rzeczy on się przebija przez to, co oni robią; przez cały współczesny rynek fonograficzny. Ten prosty, szczery sposób mówienia o rzeczach jest dziś chyba jedynym, w którym możesz coś powiedzieć – albo mówisz tak, albo nikt cię nie słucha. Nagle na pierwszy plan wyszła w tym wszystkim różnie rozumiana, ale jednak szczerość. Ale widzę też, jak to się zmienia przez lata – na początku było moralizowanie, kilka lat temu był mocny flex, a dziś jest jeszcze coś innego. To jest dla mnie piękne, że nie jest cały czas tak samo. Bo możesz ludzi pouczać, a możesz też się prężyć i przechwalać, a jednocześnie cały czas kręcisz w kółko tym samym kołowrotkiem; to działa na tych samych zasadach. I fakt – wszystko dzisiaj jest rapem i my też nim jesteśmy.
To jest chyba rzecz, która po tych wszystkich latach, blisko trzech dekadach ciągłej ewolucji i też niekiedy rewolucji, podoba mi się we współczesnym polskim rapie najbardziej – to, że wyzbył się wreszcie jakichkolwiek ram i zdjął ten krępujący go przez dekady gorset niewzruszonych zasad, reguł i powszechnie przestrzeganej prawilności.
Tymek: Mocno się to zmieniło od czasów, które pamiętam. Dzisiaj już chyba nic z tego nie ma znaczenia. Nagle rap dyktuje warunki i nie ma już starego popu i tego typa, co przez dekady pisał wszystkie popularne teksty; teraz jest nowy, bo inaczej się to nie sprzeda. I choć w tym momencie tak jest, to chuj wie, co będzie dalej. To jest w tym wszystkim najpiękniejsze – jak bardzo jest to wszystko nieprzewidywalne. Moment zmiany; ja chyba najbardziej lubię ten moment. Nagle coś się ludziom przestaje podobać, jest cała rzesza w chuj niezadowolonych osób i oni się tam wpierdalają z buta. Ci starzy jeszcze myślą, że wciąż wszystko idzie po ich myśli, ale już są w dupie, bo tamci dawno ich wyprzedzili. To jest wspaniały moment – rewolucja, punk rock, przejęcie steru.
Urbański: Bardzo podniecały mnie takie momenty w historii muzyki, szczególnie, że już kilku takich byłem świadkiem i widziałem jak bardzo posrani byli ci, którzy zaczynali powoli czuć, że zaraz będą w dupie…
Tymek: Najlepsi są ci którzy myślą, że jeszcze w dupie nie są, a już im skaczą po głowach; ci co ego mają takie rozbuchane.
Ja w tej całej swojej przekorze, czekam na moment, w którym posłucham czegoś nowego i powiem, jak te wszystkie poprzednie pokolenia polskich dziennikarzy muzycznych, że to nie jest muzyka, że kiedyś to byli prawdziwi muzycy z warsztatem i talentem, że to gówno jest. Wtedy będę w dupie…
Urbański: U mnie jeszcze ten moment nie nastąpił i czasem się zastanawiam czy to nie jest pewna forma dziaderstwa, że sobie raz po raz mówię: nie to nie jest gówno, to jest fajne, młode i świeże; że z ludźmi się o to spieram i tak szczerze się tymi nowymi rzeczami jaram. Bo też trochę czekam na ten moment, o którym mówisz, że pojawi się coś, co nie będzie jakościowo marne i dlatego będzie mnie irytować, tylko to będzie jakiś zupełnie świeży nurt, który będzie miał ręce i nogi, będzie czymś wyczuwalnie dobrym, a ja powiem: kurwa, nic zupełnie z tego nie kumam, nie mam pojęcia, co ludzie w tym widzą. Jeszcze coś takiego się nie zdarzyło.
A skoro wróciliśmy do gadki o nurtach i trendach, to potraficie wskazać jakieś muzyczne punkty odniesienia dla Odrodzenia?
Tymek: W pewnym momencie odkryłem szeroko pojętą muzykę filmową. Bardzo mnie ten świat zaciekawił i brnąłem przez niego z początku na własną rękę, bo też odpalił mnie on do tego, żeby w moich własnych rzeczach skupiać się na obrazie – wizualizować go sobie, a później opisywać tekstem, melodią i muzyką. I kiedy później spotkałem się z Wojtkiem, to jedną z pierwszych rzeczy, jakie mi puścił był jakiś taki krótki szkic, który zrobił z myślą o filmie i… tak powstał pierwszy utwór na Odrodzenie – List.
Urbański: Faktycznie zaczęliśmy od rzeczy, którą robiłem do filmu. I choć finalnie do niego nie trafiły, to punkt wyjścia miało właśnie taki. Taką miało narrację, bo w muzyce filmowej masz trochę inną kadencję, inny pośpiech, inną cierpliwość…
Tymek: Właśnie – cierpliwość, to jest dobre słowo.
Urbański: Dużo o tym ostatnio myślę i faktycznie muzyka filmowa ma inną cierpliwość – zmiany następują w niej w zupełnie innym tempie i czym innym są też podyktowane. Inaczej buduje się w niej napięcie, narrację i… to podejście staram się przekładać na inne zadania, a nie tylko na pracę nad ścieżkami dźwiękowymi. Bo przecież nawet taka popowa piosenka może się rozwijać w zupełnie inny sposób niż ten klasyczny podział na zwrotkę-refren-zwrotkę. I dlatego dużo z tych naszych numerów ma zupełnie inną strukturę. One wszystkie rosną na swój sposób. Utwór Marzę jest tego dobrym przykładem, bo on przecież w swojej warstwie stylistycznej jest właśnie dosyć klasyczną piosenką z gitarą i refrenem, a jednocześnie jest w nim ciągła zmiana, nic, co się w nim pojawia już nie wraca i to jest jedna długa podróż między punktami A i Z. Właściwie wszystkie te utwory rozwijają się bardziej jak scenariusze filmowe niż radiowe piosenki. A z Tymkiem nawet nie mieliśmy żadnej rozmowy o tym, że tak to może pójść; on po prostu w to wjechał, wkleił się jak złoto.
Tymek: I jeszcze nagle ta podziałka na trzy. Kurwa, co to jest? Tak się da? Ileś minut musiałem pokminić, żeby się przestawić z tej wiecznej czwórki i łoo, nagle to zaskoczyło. To jest mega ciekawe i ta wspomniana przez ciebie cierpliwość jest chyba najlepszym słowem, którym można to opisać. Bo też kojarzy mi się dojrzałością, a to był mój pierwszy projekt, któremu dałem dojrzeć – zrobiliśmy do tego krótkie metraże, które nigdy by nie miały szansy powstać, gdybym dalej pracował moim starym trybem, bo najzwyczajniej w świecie nie byłoby na to czasu. Cierpliwość łączy się dla mnie z tą właśnie dojrzałością projektową, której nauczyłem się dopiero przy Odrodzeniu – z tym, że robimy teraz coś, co wymaga ode mnie zupełnie innego podejścia, zupełnie innego szacunku.
Cierpliwość i spontaniczność…
Tymek: To jest właśnie Odrodzenie!
Urbański: Cierpliwość do dźwięków – to, żeby pozwolić im się rozwinąć i wybrzmieć, a jednocześnie też ta spontaniczność czy wręcz łapczywość.
Tymek: Mania nam się mocno wkręciła… Mania wielkości…
Urbański: Mania tworzenia. Naprawdę przebudziła mnie ta płyta. I też w bardzo fajny, naturalny sposób się to wydarzyło, bo nie wynikało z tego, że sobie siedliśmy i powiedzieliśmy, że teraz robimy eksperyment. Finalnie zresztą jest to przecież muzyka, której się gładko i miło słucha.
Tymek: To jest moja interpretacja muzyki klasycznej.
Urbański: Bo też tam jest bardzo dużo dynamiki – ona potrafi być bardzo cicha i bardzo głośna, cały czas następują w niej zmiany… Co jest dla mnie w kontekście Odrodzenia być może najważniejsze – to, że ja w procesie produkcji tej płyty wyjebałem z zawiasów drzwi, od których przez lata po wielokroć się odbijałem, ale jak już tam wszedłem to nie po to, żeby zrobić rozpierdol. Z bardzo dużym spokojem sobie przez tę wyrwę przeszedłem i jak już byliśmy obaj w środku, to zrobiliśmy to wszystko na lajcie – z luzem, cierpliwością i ogromną pokorą. Otworzyliśmy wrota do kosmosu, ale nie po to, żeby odlecieć do innej galaktyki, tylko żeby się przez nie rozejrzeć i nagrać coś, co już wcześniej było gdzieś bardzo blisko, ale tego nie widzieliśmy.
Bo też wydaje mi się, że jak widzisz już te drzwi wywalone, całe w drzazgach, to nie musisz dalej napierać, cisnąć i się szarpać.
Tymek: Nie musisz nikomu nic udowadniać. Myślę, że miałem coś takiego w sobie, zanim zrobiłem ten album – chciałem zaakcentować, że jestem ambitną osobą, że potrafię zrobić coś dużego, czego nikt się po mnie nie spodziewa, a czego mi też zawsze brakowało. A w procesie powstawania tego albumu stosunkowo szybko zaspokoiłem w sobie tę potrzebę i… już nic nie musiałem. Porównując to do tych drzwi, ja mam wrażenie, że wszedł w nie Tymek a wyleciał z nich Seven Phoenix. Nastąpiło Odrodzenie, z którego ten feniks podniósł się jak z popiołów.
Co jest dowodem na to, że…
Urbański: …nagrywanie muzy, to może być jakaś relacja z drugim człowiekiem. To nie był projekt, wokół nas nie było żadnych ludzi, którzy by nam mówili, co moglibyśmy albo wręcz powinniśmy zrobić, żadnych pracowników wytwórni czy innych agencji reklamowych, żadnych opłaconych czy opłacalnych zależności. Bardzo mała grupa ludzi – my i muzycy, z którymi też bardzo dobrze współgraliśmy emocjonalnie; totalna szczerość. Wszystkie te wyjazdy, rozmowy, słuchanie muzy w samochodzie i później następnego dnia robienie czegoś, co może odbić tę piłeczkę. Wszystko było bardzo naturalne i to dla mnie był powrót do dawnych, małolackich czasów i zależności, które nimi rządziły. Po tylu latach zapierdalania i robienia wszystkich projektów – konstruowania różnych komercyjnych bytów muzycznych, całym tym 10-letnim rajdzie, nagle wszystko odbywało się na najprostszych możliwych zasadach, szczerych i prawdziwych. To mi dało takiego dobrego kopa i chciałbym już teraz wszystko robić w ten sposób, co oczywiście się nie uda, bo nie będę mógł wszystkich moich projektów zrealizować w ten sposób. I może to i dobrze, że nie zawsze już tak będzie…
Tymek: To był naprawdę bezkompromisowy, spontaniczny lot; ślad tego, że tu byliśmy. I ja dalej zapierdalam, ale jestem ci bardzo wdzięczny Wojtku, za jakość, którą dałeś tej akurat chwili, którą wtedy przeżywałem.
Wracając na moment do tych waszych wewnętrznych dzieciaków, powiedzcie mi czy nie następowały między nimi żadne zderzenia, bo wiadomo, że dzieci często zgodnie się razem bawią, a po chwili tłuką się zabawkami i kłócą na śmierć i życie.
Urbański: Zderzalibyśmy się pewnie, gdyby to była praca projektowa, gdybyśmy mieli w głowie plany i zamysły. A przez to, że nie mieliśmy żadnego ustalonego punktu, do którego chcemy dotrzeć, ta płyta powstawała bardzo zgodnie. Gdybyśmy szli wytyczonymi wcześniej ścieżkami, pewnie w końcu byśmy się ścięli, ale tu nie było na to miejsca.
Tymek: Moja droga jest bardzo samotna. Nawet, jak jestem z ludźmi, to się bawię sam ze sobą i też przez to uważam, że każdy utwór, który z kimś nagrywam jest poniekąd właśnie zderzeniem. Bo siedzę w tym moim własnym klimacie i coś tam dłubie, a później nagle zderzam się z tą drugą osobą, która w międzyczasie też coś robi; wtedy powstaje utwór.
Urbański: Ale też te zderzenia nie owocują żadnymi spinami, bo o co niby mielibyśmy się spinać? Jakby Tymek miał na coś inny pomysł niż ja, to pewnie byśmy się spięli, ale ja nie miałem żadnego pomysłu, za każdym razem te pomysły powstawały w danej chwili. Była propozycja, zaskoczenie i odpowiedź; muzyka się robiła. Tańczyliśmy obaj w studiach, gibaliśmy się i w moment czuliśmy czy coś idzie w dobrą stronę, czy może trzeba to jakoś zmienić. Ważne było tylko tu i teraz.
Tymek: Mnie wtedy wszystko siadało… Teraz mam tak, że jakbyśmy znów zaczęli robić muzykę, to może bym miał w jakichś kwestiach zupełnie inne zdanie, bo mam teraz inne potrzeby. Wtedy to jednak musiało się zdarzyć.
Skoro jesteśmy przy zderzeniach, to czy w momencie zamknięcia tego krążka, nie starliście się w żaden sposób z branżą fonograficzną? Bo wydaje mi się, że wobec was obu ten rynek ma pewne oczekiwania, a tu… takie coś.
Tymek: Wybrałem wydawnictwo, które myślałem, że może zrozumieć tę muzykę i dopiero później okazało się, że oni mogli mieć wobec niej nieco inne oczekiwania ale… to nie moja sprawa. Od samego początku nagrywając ten album, wiedziałem, że robię coś, co jest rozwojowe i reszta mnie nie interesuje. Od początku byłem w tym bardzo szczery – jak rozmawiam z wydawcami, to zawsze mówię im wprost, czy robię akurat coś komercyjnego, czy coś dla siebie. Niektórzy jednak nie są w stanie tego skumać. Wyzerowałem licznik, wyczyściłem zasięgi i dało mi to ogromną siłę. A jak ktoś myślał, że na tym zarobi to był w błędzie, co też mówiłem od samego początku wprost.
Urbański: Nie ma co się dziwić wytwórni, że próbowała to zmonetyzować na różne sposoby. Choć chyba szybko zorientowali się, że nie mają na to żadnego wpływu i to się nie uda.
Tymek: Moim zdaniem zorientowali się dość późno, ale nie można mieć pretensji, że nikt u niech nie był w stanie pojąć tego, że osoba, która ma pewien wizerunek jest w stanie zmienić go 180 stopni jednym albumem.
Gdyby Odrodzenie wyszło zaraz po Klubowych, to byłaby rewolucja, a tak – widzę to raczej w kategoriach ewolucji; od Piacevole, przez Popularne, aż po różne twoje gościnki, które powstały w tym czasie, podprowadzałeś już tę zmianę od kilku lat.
Tymek: Wykonywałem jakieś ruchy, ale nie całościowo. Sprawdzałem, co się wydarzy, ale nigdy nie wchodziłem w to cały. Aż do tego chwili, która mi bardzo dobitnie pokazała, jakie wcześniej przekazywałem wartości i jaką grupę ludzi za sobą prowadziłem. Bo jeśli nagle robisz coś, co jest nieporównywalnie bardziej szczere niż wszystko co było wcześniej, a tych ludzi tam z tobą nie ma, to… jakie to ma znaczenie?!? Jaką jakość? Poza kasą, oczywiście. Zawsze będę wdzięczny temu, że zupełnie bezrefleksyjnie zrobiłem coś, co zażarło, bo mam dzięki temu zaplecze… ale dziś jestem gdzie indziej. Dalej jestem tym samym dzieckiem we mgle, ale mam nieporównywalnie większe doświadczenie i świadomość tego, co wokół. To mi pozwala jednocześnie robić swoje i robić komercję na zupełnie innych zasadach niż wcześniej.
Urbański: To jest fajne, że nie porzuciłeś zupełnie muzyki komercyjnej, że to nie jest rozbrat tylko uzdrowienie tej relacji…
Tymek: Uzdrowienie człowieka! Bo ja przecież byłem w naprawdę ostrym melanżu, jak robiłem te moje największe hity; hity, które dziś wydają mi się najmniejsze, największe są pod względem zasięgów. Teraz mogę zrobić to jeszcze mocniej, lepiej i z większym smakiem, bo jestem przekonany o tym, że można zrobić zajebistą muzyką komercyjną – taką, która będzie zjadliwa dla wszystkich a jednocześnie też nie wyzbyta z ambicji. Trzeba tylko się nad tym porządnie nagłowić.