Przy Wiedźminie, ale tym z Żebrowskim, nie z Cavillem, można było się zdrowo uśmiać. Przy pierwszym obcowaniu z twórczością Patryka Vegi też. Generalnie złe kino dzieli się na kilka kategorii – może być złe świadomie, złe i nieświadomie zabawne (nasze ulubione) czy złe, bo męczące.
Tak, dobrze myślicie, 365 dni. Ten dzień to ta trzecia kategoria. W której produkcja duetu Barbara Białowąs/Tomasz Mandes postawiła poprzeczkę na wysokości niemożliwej do strącenia.
Jest duże prawdopodobieństwo, że już nigdy nie powstanie gorszy film. Co prawda do zekranizowania pozostała jeszcze trzecia część trylogii Blanki Lipińskiej, więc nie mówmy hop, ale sami nie wiemy, jak oni to przeskoczą. Dużą sztuką jest nakręcić coś, co jest niemożliwe do oglądania. I nie, że metafora – na to nie można patrzeć. Wyjaśniamy, dlaczego.
„365 dni. Ten dzień” jest przełomem w historii kina
Nie przypominamy sobie, żeby kiedykolwiek do głównego nurtu trafił film przeszczepiający formułę opowiadania jak w kinie porno. Ale nie chodzi o to, co na ekranie widać, a czego nie – to erotyk, więc widać niewiele, przede wszystkim pięknego Massimo, kopulującego w zapiętych spodniach. Chodzi głównie o układ scenariusza. W przeciętnym pornosie jest tak: 10 minut seksu, 2 minuty wypełniacza (jakiś niezobowiązujący dialog albo ujęcie z facetem idącym samotnie wzdłuż brzegu morza), 10 minut seksu, 2 minuty wypełniacza i tak do końca. Tu jest podobnie. Co prawda im dalej w las, tym dłuższe są wypełniacze; w końcu od połowy seansu zawiązuje się szczątkowa intryga, ale generalnie układ pozostaje ten sam. Wspaniałe jest pod tym względem pierwsze pół godziny, gdzie praktycznie każde ujęcie prowadzi do seksu. Bohaterowie robią to w każdym możliwym miejscu; nieszczęsna Laura nie może nawet rano (oczywiście po seksie) wejść spokojnie do kuchni, bo tam akurat przystojny Włoch bierze na blacie jej koleżankę. Przy wigilijnym stole Laura wsadza mężowi język do ucha, a potem chwyta go pod stołem za członek. Hej, kolęda, kolęda!
Możecie pomyśleć, że w sumie całość może być całkiem zabawna. Nie. Ten dzień jest skuteczniejszy niż dowolna metoda antykoncepcyjna; oglądasz i czujesz, że raz na zawsze odechciało ci się seksu. Zresztą w ogóle odechciało ci się wszystkiego poza zapadnięciem w wieczny sen.
Najwspanialsze odmiany drewna? Świerk, orzech, jesion, Michele Morrone
Ciekawe, jak teraz czuje się odtwarzająca rolę Laury Anna-Maria Sieklucka – absolwentka Akademii Sztuk Teatralnych. Kiedy mówimy o sztuce aktorskiej, myślimy o wielkich rolach w kinie czy teatrze, o mierzeniu się z wybitnymi tekstami. A potem dostajesz scenariusz, w którym najważniejsze jest, żebyś podczas scen seksu ułożyła się tak, żeby było ci wygodnie. Niewiarygodne! Zastanawiamy się nad tym, czy istnieje mniej skomplikowana rola i wychodzi na to, że Laurę przebiłoby wyłącznie granie niewidzialnego człowieka. Pod warunkiem, że naprawdę nie byłoby go widać.
Massimo w interpretacji Michele'a Morrone'a jest, podobnie jak w części pierwszej, tak drewniany, że można byłoby palić nim w ognisku. Kontynuuje on tradycję jechania całego filmu na jednym wyrazie twarzy – o, takim:
Niczym słynny ukraiński kot Stepan, aktor fizycznie nie posiada umiejętności uśmiechania się, choć szczególnie polecamy scenę na wspomnianej wigilii, gdy jego bohater wręcza żonie dość nietypowy prezent – wówczas Michele Morrone po raz pierwszy próbuje to zrobić, ale wychodzi tak, że zastanawiamy się, czy aby coś mu się nie stało. Reszta obsady zlewa się w bezkształtną pulpę – można zadać sobie pytanie, dlaczego, było nie było, tak dobra aktorka jak Ewa Kasprzyk przyjęła rolę w tym chłamie, ale w sumie jakby nam kazali pojechać na Sycylię, powiedzieć coś do kamery i jeszcze dostalibyśmy za to dobre pieniądze, to też zgodzilibyśmy się. Spragnieni choćby odrobiny zabawy szukaliśmy w 365 dniach absurdalnych tekstów, ale nie dostaliśmy nawet tego. Dlaczego dobre dziewczyny zawsze zakochują się w złych gościach? – duma w jednej ze scen zakochany w Laurze ogrodnik Nacho. I to jest mniej więcej to, czego możecie spodziewać się po warstwie dialogowej.
Ale to nie koniec...
...bo najgorsza jest chyba muzyka. Poprockowe, kompletnie anonimowe utwory towarzyszą akcji przez praktycznie cały czas trwania filmu; jest ich tak wiele, bo producenci znaleźli dobrą cenowo promocję na stocku i po prostu kupili za jednym zamachem pakiet z kilkudziesięcioma pozycjami. Zdjęcia? Seks w pomieszczeniach zamkniętych, seks w przestrzeni otwartej, piękne włoskie widoczki; taki crossover National Geographic i xhamster.com. Najbardziej kuriozalną sceną jest małżeński wypad na golfa, który musimy streścić: Massimo chwyta za kij, Laura siada przy trawiastym dołku, rozkłada nogi, a małżonek lekko uderza w piłeczkę i trafia do dziury. To naprawdę wydarzyło się na planie polskiego filmu, choć w scenerii słonecznej Sycylii. Większą krzywdę Sycylijczykom zrobiliśmy chyba tylko wtedy, kiedy wcisnęliśmy im Radosława Matusiaka do Palermo.
Kiedyś napisaliśmy, że nikt tak jak Patryk Vega nie zepsuł polskiej kinematografii. Panie Patryku – przepraszamy.
Komentarze 0