To nie będzie kolejne zestawienie najlepszych filmów w historii kina, ale próba stworzenia kanonu na nowo, dopasowując go do współczesnych realiów.
Zmieniają się modele produkcji i dystrybucji, zmienia się też kino. Z jednej strony podgryzane przez potężny segment seriali, który wypracował w widzach nowy model odbioru treści. Z drugiej - targane wewnętrznymi walkami o to, by wyrównywać w branży pozycję kobiet, mniejszości rasowych czy seksualnych. Po pandemii trzeba wszystko zbudować od nowa. Dlatego to dobry czas, żeby ułożyć nieformalny kanon filmów, które warto obejrzeć, żeby zrozumieć i współczesną popkulturę, i to, co ją ukształtowało. Bez dyskusji, czy ważniejsze były produkcje Chaplina, czy Obywatel Kane.
Zresztą już możemy zdradzić, że ani jedno, ani drugie nie będzie u nas na pierwszym miejscu.
„Mad Max: Na drodze gniewu” (2015)
reż. George Miller
Geneza australijskiej sagi postapo to prawdziwa kopalnia anegdot. Pod koniec lat siedemdziesiątych George Miller wymyślił sobie fantastycznonaukowy western pod wpływem obrazków, które widywał na pogotowiu jako lekarz, ale też doświadczeń minionego kryzysu naftowego. Zebrał na swój pomysł śmieszne czterysta tysięcy dolarów, a w roli głównej obsadził nieznanego szerzej Mela Gibsona, który na casting przyszedł z obrażeniami po bójce. Kręcony na wariackich papierach film zarobił na całym świecie sto baniek i zapoczątkował serię, która w kolejnych latach stanowiła inspirację dla m.in. Falloutu, California Love, Drogi i The Last of Us. Na czwartą odsłonę trzeba było czekać całe wieki, a produkcję wielokrotnie trafiał szlag – choćby z uwagi na 11 września czy inwazję na Irak. Kiedy jednak powstała, pokochali ją wszyscy poza Tomem Hardym i Charlize Theron, którzy autentycznie znienawidzili się na planie.
Na drodze gniewu stanowiło na wskroś aktualne, dystopiczne kino drogi, które już nie tylko wyrażało głębokie niepokoje cywilizacyjne, ale również było nacechowane women's empowermentem. Patrząc na Fury Road czy – powiedzmy – Blade Runner 2049 można chyba uznać, że mamy ostatnio farta z tymi powrotami do przeszłości? Marek Fall
„Genialny klan” (2001)
reż. Wes Anderson
Żeby uniknąć niekończących się sporów o konkretny tytuł Wesa Andersona, uznajmy, że Genialny klan reprezentuje w naszym przeglądzie kanonu cały jego dorobek – od Bottle Rocket i Rushmore aż do Isle of Dogs. Spadkobierca Godarda zajmuje w nim szczególnie miejsce, ponieważ faktycznie przynależy do wąskiego grona filmowców, którym udało się stworzyć autorski język wizualnej wypowiedzi. Stosowane przez niego symetria, wypłaszczenie kadrów czy rozpoznawalny zakres barw okazały się na tyle wpływowe, że szybko znalazły przełożenie na świat mody, reklamy czy teledysku.
Ten charakterystyczny styl ukonstytuował się właśnie w Genialnym klanie; rodzinnej sadze słodko-gorzkiej jak samo życie. Anderson po raz kolejny dał się tam też poznać jako reżyser z wyjątkowym uchem od muzyki. Sceny z These Days od Nico, Needle in the Hay Elliotta Smitha czy Ruby Tuesday Stonesów to czołówka najbardziej poruszających music moments, jakie kino miało kiedykolwiek do zaproponowania. Jednemu z naszych redaktorów zdarzyło się zobaczyć ten film kilkanaście razy w ciągu roku i nie żałuje niczego jak Édith Piaf. Marek Fall
„Joker” (2019)
reż. Todd Philips
Wraz z pierwszymi informacjami o samodzielnym tytule poświęconym szalonemu złoczyńcy z Gotham można było mieć zarówno powody do ekscytacji, jak i niepokoju. Bo o ile Joaquin Phoenix to najwybitniejszy aktor swojego pokolenia, o tyle Todd Phillips dał się wcześniej poznać głównie jako reżyser Kac Vegas. Kiedy jednak Joker otrzymał oficjalnie kategorię wiekową R, a następnie zrobił furorę na festiwalu filmowym w Wenecji, stało się jasne, że – cytując księdza Natanka – coś się dzieje.
I właściwie już po pierwszych minutach seansu mieliśmy silne poczucie uczestnictwa w czymś naprawdę ważnym. Napisalibyśmy, że to najlepszy film w historii kina komiksowego, problem jest jednak taki, że Jokerowi bliżej do Polańskiego czy Scorsese aniżeli braci Russo – wyrokowaliśmy później. Wcześniej liczyliśmy po prostu na rzetelne origin story, a tymczasem Phillips wjechał z drugim Taksówkarzem; wywrotowym blockbusterem, stanowiącym alegorię ery powszechnych zaburzeń psychicznych i kapitalizmu chwiejącego się w posadach. Nie doszłoby pewnie do takiej redefinicji popkulturowej mitologii bez Christophera Nolana, ale Joker w porównaniu z The Dark Knight to nie tyle odważny krok, ile salto mortale. Marek Fall
„The Room” (2003)
reż. Tommy Wiseau
Podobno przychodził na plan spóźniony o kilka godzin i dziwił się, dlaczego wszyscy siedzą i czekają. Ponoć na potrzeby realizacji The Room kupił dwa komplety sprzętu - analogowy i cyfrowy - nie rozumiejąc, że można kręcić tylko na jednym. A finał filmu miał wyglądać tak, że grany przez niego bohater zamieniał się w wampira, wsiadał w latający kabriolet i obierał kurs na niebo. To wszystko faktycznie działo się na planie The Room. O samym przebiegu pracy nad tym filmem najpierw powstała książka, a później dokument i fabuła, co chyba najlepiej podsumowuje nagromadzenie seansów absurdów, jakie tam się regularnie odbywały.
The Room musi jednak znaleźć się w tym zestawieniu. I nie chodzi tu o walory artystyczne, bo takich zwyczajnie nie posiada, ale widoczny, rzeczywisty impakt, jaki dokonał się z udziałem Tommy'ego Wiseau, współczesnej reinkarnacji Eda Wooda. Ten film masowo odświeżył kinofilską zajawkę na wyszukiwanie najlepszych z najgorszych, dopisując przy tym nową odnogę retromanii - ludzie zaczęli grzebać w zapomnianych przez Boga, wypożyczalnianych tytułach kina klasy B lat 80. i 90, a co lepsze / gorsze pozycje (niepotrzebne skreślić) cieszyły się ogromną estymą. Oczywiście w kręgach fanów kina, nazwijmy to, osobliwego. Uniwersum twórców i odbiorców takich produkcji jest rzeczywistością dla Hollywood alternatywną, co idealnie pokazał incydent z gali wręczenia Złotych Globów, kiedy odbierający nagrodę za film The Disaster Artist (opowiadający o pracach nad The Room) James Franco nie dopuścił do mikrofonu znajdującego się obok Tommy'ego Wiseau. Ale sam nurt b-movies jest zjawiskiem tak mocnym, że nie można go tu pominąć. A The Room to jego najdoskonalszy reprezentant. Jacek Sobczyński
„Nieustające wakacje” (1980)
reż. Jim Jarmusch
Młody nowojorczyk włóczy się po opustoszałych ulicach Manhattanu, napotykając na swojej drodze całą galerię ludzkich osobliwości. Fabuła praktycznie zerowa, oparta na strzępkowych dialogach i unoszącej się nad całością atmosferze nicnierobienia, a wszystko to trwa niewiele ponad godzinę. Dlaczego Nieustające wakacje są tak ważne dla dalszego rozwoju kina?
Co prawda amerykańskie filmy niezależne istniały od dawna, a za jedną z najistotniejszych postaci nurtu uważa się działającego już w latach 60. Johna Cassavetesa, ale to Jim Jarmusch stał się naprawdę wielką gwiazdą indie movies. Ludzie zakochali się w klimacie jego filmów, gdzie działo się niewiele, bo ważna była świadomość głównych bohaterów, wraz z nimi wiecznie poszukująca czegoś, co jeszcze jest niepoznane. Na Nieustających wakacjach, Nocy na Ziemi, Inaczej niż w raju czy Mystery Train wychowały się całe pokolenia filmowców i widzów. Także w Polsce, gdzie w latach 90., gdy w końcu trafiły do kin, zebrały ogromną, jak na niezalowe warunki, widownię.
Z tym, że u Jarmuscha nic się nie dzieje, wiąże się zresztą ciekawa anegdota. Nie byłoby Nieustających wakacji, gdyby nie jego wykładowca na New York University, reżyser Nicholas Ray. Ray odrzucił pierwszą wersję filmu dyplomowego swojego studenta, bo było w niej za mało akcji. Co zrobił Jarmusch? Napisał go od nowa, a akcji było... jeszcze mniej. Jego profesor zrozumiał, że ma do czynienia z typem, któremu bardziej zależy na wierności własnemu stylowi niż ukończeniu studiów. I zaangażował go do pomocy przy własnym filmie, wprowadzając przy tym Jarmuscha do świata kina. Jacek Sobczyński
„Spirited Away: W krainie bogów” (2001)
reż. Hayao Miyazaki
Hayao Miyazaki i Isao Takahata oraz Toshio Suzuki założyli Studio Ghibli w połowie lat osiemdziesiątych, ponieważ nikt nie chciał ich wesprzeć w realizacji artystycznych wizji. Krok po kroku udało im się zbudować imperium odpowiedzialne za popkulturowe zjawisko i osobniczą kategorię artystyczną, których oddziaływanie szybko wykroczyło poza domyślną strefę wpływów.
Szczególne miejsce w katalogu Ghibli zajmuje Spirited Away, nagrodzone Oscarem w kategorii Najlepszy długometrażowy film animowany oraz Złotym Niedźwiedziem dla najlepszego filmu. Miyazakiego nazywa się japońskim Disneyem, ale jest to określenie ze wszech miar krzywdzące. Jego natchnione eksploracje niepokojów dzieciństwa, orientalnego folkloru czy ziemi niczyjej pomiędzy rzeczywistością fizyczną i sferą duchową są czymś całkowicie niepowtarzalnym. On nie ma też sobie równych, jeśli chodzi o kreację świata przedstawionego, a jak komuś wydaje się inaczej - niech pokontempluje nad krainą bogów przemierzaną przez młodą Chihiro i zamilknie na wieki. Gdyby wszyscy wychowywali się na Spirited Away – ten smutny jak pi*da świat naprawdę byłby lepszym miejscem. Marek Fall
„Drive” (2011)
reż. Nicolas Winding Refn
Kilka lat temu Jacek Sobczyński zaryzykował na łamach newonce’a stwierdzenie, że Drive to jeden z niewielu kultowych filmów naszego pokolenia. Od tamtego czasu nic się w tej kwestii nie zmieniło. Wystarczy przywołać w pamięci scenę cruisingu Ryana Goslinga przez nocne Los Angeles z A Real Hero w tle, żeby zdać sobie sprawę, z jakiego kalibru kinem mamy do czynienia. Nicolas Winding Refn napisał tę gangsterską historię miłosną etyliną i krwią, ale w jego dziele losy bohaterów odgrywają właściwie mniejszą rolę niż atmosfera i niepowtarzalny kod wizualny, z którym ten duński reżyser cierpiący na ślepotę barw (!) wjechał do Hollywood jak Chevy Malibu. Czas pokazał, że Drive miał ogromny cultural impact, wzbudzając hype na lata osiemdziesiąte i muzyczną falę retrowave’u. Przełożyło się to później choćby na popularność Stranger Things. Marek Fall
„Moonlight” (2016)
reż. Barry Jenkins
Dramatu w reżyserii Barry’ego Jenkinsa już się z masowej świadomości nie wygumkuje, a to choćby z uwagi na szokującą pomyłkę, jaka miała miejsce podczas oscarowej gali w 2017 roku. Warren Beatty i Faye Dunaway ogłaszają, że La La Land zgarnia statuetkę w kategorii Najlepszy film, na scenę wchodzi cała ekipa… po czym dochodzi do pamiętnej interwencji organizatorów i ostatecznie wygrywa Moonlight. Krytyk Tomasz Raczek dostrzegł w tym ambarasie wymiar symboliczny. - Eskapistyczna, radosna ucieczka w białą bajkę o Hollywoodzie ustąpiła miejsca bardzo surowej, introwertycznej opowieści o czarnej Ameryce, która w żadnym momencie nie jest bajką, która jest właściwie anty-bajką – komentował na gorąco.
Adaptując sztukę Tarella Alvina McCraneya o dorastającym dzieciaku, który musi mierzyć się nie tylko ze wszechobecnym socjalnym hardkorem, ale też własną seksualnością, Jenkins odważnie zamachnął się na klisze, często eksploatowane w fabułach z getta; zrobił LGBTQ movie, jakiego wcześniej nie było i poruszającą historię z gatunku coming-of-age, stanowiącą rewers tej samej monety, co Boyhood. Powinniśmy sobie wszyscy życzyć doczekania czasów, kiedy Moonlight będzie można puścić w polskiej szkole i nikt nie zrobi z tego afery. Żyłoby się lepiej. Wszystkim. Marek Fall
„American Pie” (1999)
reż. Chris i Paul Weitz
Chyba najgorszy, a już na pewno najbardziej niespodziewany tytuł z całego zestawienia. Zanim filmoznawcy rzucą kamieniem i zapytają: jak to możliwe, że nie ma Felliniego i Kurosawy, a jest film o facecie, który wsadzał fiut w ciasto, wyjaśniamy.
American Pie pojawiło się w kinach na przełomie milleniów, łącząc w sobie dwie estetyki: stereotypową komedię o dorastającej młodzieży, reprezentowaną w poprzednich dekadach przez tandetne rzeczy pokroju serii Lody na patyku, oraz świński humor po bandzie, w 90'sach domenę braci Farrelly - to ci od Sposobu na blondynkę. Chwyciło, bo to tematyka bliska każdemu, kto musiał w pewnym momencie życia stawić czoła piekłu inicjacji. I od dwóch dekad amerykańskie kino kilka razy do roku serwuje kolejną wariację na temat, który na dobre zapoczątkował właśnie ten film. Dziś rubaszne komedie dla masowego odbiorcy są zawsze mniejszą lub większą pochodną przygód Jima, Oza, Stiflera i spółki. A, nie zapomnijmy też o mamie tego ostatniego. Jacek Sobczyński
„To właśnie miłość” (2003)
reż. Richard Curtis
Komedia romantyczna jest prawdopodobnie tą dziedziną sztuki filmowej, która generuje największy dysonans pomiędzy opiniami krytyków a frekwencją w kinach. Richard Curtis należy jednak do wąskiego grona twórców tego gatunku, którym nie jest potrzebna żadna rehabilitacja, gdyż cieszą się uznaniem na każdym możliwym poziomie. Być może stało się tak dlatego, że autor Czterech wesel i pogrzebu czy Notting Hill nigdy nie chciał robić ckliwych historyjek, tylko był zapatrzony w Barry’ego Levinsona i Woody’ego Allena. Z To właśnie miłość jest o tyle ciekawa sprawa, że Brytyjczyk miał początkowo pomysł na dwa niezależne filmy, ale koniec końców uznał, że woli zrobić wielowątkową fabułę jak Robert Altman albo Quentin Tarantino. O tym, jak udana była to decyzja, miliony widzów corocznie przekonują się w okresie świątecznym. Bardzo celnie zachwyt nad Love Actually uchwycił recenzent The New York Timesa, który docenił Curtisa za przekucie humorystycznego romansidła w epickie dzieło o oscarowym potencjale. Niejeden copycat próbował osiągnąć później podobny efekt, ale bezskutecznie. Marek Fall
„Dzikość serca” (1990)
reż. David Lynch
Oniryczna Ameryka przedmieść i prowincji, mrok, niewyjaśnione zagadki, Nicolas Cage i jego kurtka ze skóry węża, która jest symbolem indywidualności i wiary w wolność jednostki - a wszystko utrzymane w konwencji romansu drogi. I z atrakcjami pokroju jakiejś zwariowanej wróżki, która pojawia się na niebie akurat wtedy, gdy wystylizowany na Elvisa główny bohater zgarnia łomot na ulicy. Bez Davida Lyncha kino nie byłoby takie samo.
To trochę przypadek Jima Jarmuscha - Lynch musiał znaleźć się w tym zestawieniu, bo wykształcił nowy, autorski język. Naśladowców miał wielu, zresztą w ostatnim etapie swojej kariery sam zaczął kręcić filmy tak, jak gdyby był własnym fanem. Nikt jednak nie potrafił oddać tak dobrze atmosfery strachu wobec tego, co kryje się za pozornie miłymi fasadami. W dodatku, częściowo dla oddania swojej fascynacji kinem gatunkowym, a częściowo dla dotarcia do szerszej widowni, David Lynch sięgał w swoich opowieściach po zgrane już klisze, ale pokazywał je w swoim unikalnym stylu, pełnym przemocy, tajemnic i niedopowiedzeń. W Dzikości serca też mamy zakazany romans, który nagle przybiera formę snu - a przecież na papierze ta historia mogłaby być zwyczajnym love story. Wybieramy ten film, bo to i najlepszy okres w karierze Davida Lyncha (również na przełomie lat 80. i 90. nakręcił swoje opus magnum, serial Miasteczko Twin Peaks), i jego największy artystyczny sukces; Dzikość serca otrzymała Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Co prawda przy akompaniamencie gwizdów i buczenia, ale dziwne, gdyby było inaczej. Jacek Sobczyński
„Podziemny krąg” (1999)
reż. David Fincher
The first rule of fight club is – you do not talk about fight club, ale brak Podziemnego kręgu w tym zestawieniu byłby sucker punchem wymierzonym we własną szczękę. Film Davida Finchera to adaptacja książki Chucka Palahniuka, który zaczął uczęszczać na kurs niebezpiecznego pisania do Toma Spanbauera i pod wpływem wp***dolu otrzymanego na kempingu, stworzył wykręconego Wielkiego Gatsby’ego dla Generacji X. Oto sterany wyścigiem szczurów japiszon spotyka na swojej drodze ekscentrycznego wywrotowca, z którym zakłada klub walki, przeradzający się stopniowo w organizację paraterrorystyczną.
W tej historii – zwieńczonej epickim plot twistem jak w The Usual Suspects – Fincher dostrzegł materiał na coming-of-age movie o potencjale Absolwenta. Ramię w ramię z Bradem Pittem i Edwardem Nortonem udało mu się stworzyć na jej podstawie obraz, będący jak krzyk w próżni ówczesnych trzydziestolatków podduszanych konsumpcyjną pętlą. Fight Club był - co prawda - mocno osadzony w realiach przełomu wieków, ale wydawało się, że w uniwersalny sposób oddaje niepokoje każdego pokolenia mierzącego się z dorosłością. Nic z tego. Coś musiało pójść nie tak, skoro w 2020 roku w obliczu fali protestów w Ameryce tak wielu komentatorów wolało skupić uwagę na aktach wandalizmu i plądrowaniu korporacyjnych spotów. Marek Fall
„Annie Hall” (1977)
reż. Woody Allen
Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy - wyrokował lata temu Leszek Miller. Woody Allen kończy nie najlepiej, bo karierę jednego z najlepszych reżyserów wszech czasów wspominamy dziś przez pryzmat skandali seksualnych, których miał się dopuszczać. Ale trudno o bardziej ponure podsumowanie tematu niż sytuacja, w której jesteś oskarżany o nadużycia, a twój własny syn pisze książkę o ofiarach przemocy seksualnej w Hollywood. I trafia z nią na listy literackich bestsellerów na całym świecie.
Abstrahując od życie osobistego Woody'ego Allena - jego filmografia, choć od kilkunastu lat mocno nierówna, to w sporej części kanon. Najlepszym tytułem w jego dorobku jest chyba nagrodzona Oscarem Annie Hall, historia burzliwego związku nowojorskiego komika z młodą piosenkarką. I to w niej odbijają się wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy reżysera. Opowiadanie o różnej maści emocjonalnych rozterkach intelektualistów, którzy czują więcej niż inni, Allen doprowadził do perfekcji, sprawiając, że nawet z żarcików o Camusie czy Kierkegaardzie śmieje się cała sala. Kino od neurotycznego snoba o neurotycznych snobach, ale zawsze bazujące na błyskotliwym żarcie. Nie byłoby wszystkich współczesnych komedii o nieradzących sobie z życiem introwertykach, gdyby nie Woody Allen. Zresztą - nie byłoby w ogóle wielu współczesnych komedii bez jego żartu. Jeśli na jednym końcu tęczy humoru znajduje się Michał Milowicz, który robi kupę w Kac Wawa i to ma być zabawne, to Woody Allen jest dokładnie po drugiej stronie. Jacek Sobczyński
„Nienawiść” (1995)
reż. Matthieu Kassovitz
Ten film był totalnym zaskoczeniem w latach 90., bo nikt przed Kassovitzem nie sportretował tak realistycznie marazmu, jaki panuje wśród imigrantów z wielkich europejskich metropolii. Krytycy nawet nazywali go drugim Spike'em Lee i nie chodziło tu o wspólną sympatię do hip-hopu, a wiarygodną psychologię bohaterów z marginesu. Kassovitz był bardziej jak wczesny Scorsese - powoli opisywał bohaterów poprzez ich codzienne zachowania, żeby wciągnąć widzów w swój świat i doprowadzić do dramatycznego finału. Oglądało się to naprawdę rewelacyjnie, zupełnie jak film kręcony tanią kamerą przez ich kumpla z bloku. Matthieu Kassovitz co prawda wychował się nie w środowisku blokersów, a paryskich artystów, za to jako syn węgierskiego Żyda wiedział co nieco o byciu innym we Francji lat 90. Może dlatego Nienawiść jest taka szczera. I może dlatego Kassovitzowi już nigdy nie udało się powtórzyć sukcesu tego filmu - ten temat siedział w nim tak mocno, że nie potrafił tak samo emocjonalnie wczuć się w kolejne projekty.
Jeśli pytacie o to, co kieruje młodymi ludźmi z Paryża, Londynu, Brukseli, którzy dają się omamić fundamentalistom i biorą udział w zamachach, ten film da wam odpowiedź: bezsilność, brak przyszłości, brak przeszłości i tytułowa nienawiść względem tego stanu rzeczy. Dlatego nakręcona w 1995 Nienawiść wyjaśnia wiele spraw z 2020. Jacek Sobczyński
„Siedem” (1995)
reż. David Fincher
Podobno po fiasku Obcego 3 David Fincher zraził się do kina. I podobno tkwił w tym, dopóki nie przeczytał scenariusza Andrew Kevina Walkera, który trafił na jego biurko. Dla producentów ten pomysł był zbyt brutalny, ale Fincher odbijał się od kolejnych drzwi, by w końcu sprzedać go New Line Cinema. Wypaliło, chociaż nie bez problemów; to była połowa lat 90., a krytycy nie przywykli do takiego natężenia mroku (Być może ten film ma więcej stylu, niż treści - pisał recenzent Guardiana, któremu ewidentnie podobało się, chociaż nie był pewien, czy wypada się tym chwalić).
Dzisiaj brak Siedem w zestawieniach najważniejszych filmów ostatnich dekad jest grzechem, zasługującym do wpisania w kajet Johna Doe. Jest to absolutnie kapitalna historia, balansująca pomiędzy dwiema postawami: młodego gliny, który myśli, że może więcej niż w rzeczywistości oraz wypalonego wewnętrznie weterana, który wie, że nic z tego, synku, na tej planszy jesteś tylko pionkiem. Bo mistrzem gry jest tu cudownie nijaki John Doe, seryjny zabójca o twarzy... Powiedzielibyśmy, ale nie chcemy psuć efektu zaskoczenia tym, którzy nie widzieli. Siedem ukonstytuowało podgatunek mrocznego jak smoła thrillera, zluzowało cenzurę względem brutalności w kinie masowym, stało się przewodnikiem dla twórców współczesnego kina o seryjnych zabójcach i przypomniało modę na efektowne twisty fabularne. Christopher Nolan? Mistrz tematu, ale to Fincher był pierwszy. Jacek Sobczyński
„Mroczny rycerz” (2008)
reż. Christopher Nolan
Why so serious? Bo mamy tutaj reinterpretację popkulturowych mitów największego kalibru. Christopher Nolan już w Batman Begins jasno zasygnalizował, co ma zamiar zrobić z figurą człowieka nietoperza, ale dopiero Mroczny rycerz przyniósł woltę, która przywróciła godność bohaterom w śmiesznych kostiumach, a z komiksowych produkcji zrobiła gałąź sztuki wysokiej. The Dark Knight Trilogy od reżysera Memento funkcjonuje obecnie jako właściwie oddzielna kategoria estetyczna i chyba naprawdę Tarantino musiałby zrobić Bonda po drugim Kill Billu, żeby powstało coś bardziej wywrotowego w obrębie rozrywkowego kanonu.
– To blockbuster czujący ducha swoich czasów. Kilkanaście lat temu dopiero wchodziliśmy w erę social mediów, powodujących trwałe zmiany w ludzkiej psychice; większą tolerancję na przesyt bodźców i informacji, ale i coraz większe niepoukładanie. I tu wjeżdża lord chaosu w swoim krzywym makijażu, po czym podkłada bomby na promach pełnych ludzi i każe im uśmiercać innych, by samemu ocalić skórę. Spróbujcie obejrzeć ten film dziś – to jeszcze bardziej nieprzyjemne przeżycie, niż wtedy, po premierze. Nagle hasła o szaleńcach rządzących światem stają się dziwnie znajome, zresztą podobnie jak rozpadające się na naszych oczach społeczeństwo Gotham City – tymi słowami Jacek Sobczyński obwoływał niedawno Mrocznego rycerza najwybitniejszym dziełem w karierze Nolana. Wkład The Dark Knight w hollywoodzkie uniwersum to – co najmniej – ponura legenda Heatha Ledgera i jego roli Jokera oraz… pośrednio także Joker Todda Phillipsa. Całkiem sporo, prawda? Marek Fall
„Wściekły byk” (1980)
reż. Martin Scorsese
Wychowany na ulicach nowojorskiego Little Italy Martin Scorsese miał podobno w młodości dwie drogi: mógł zostać gangsterem albo księdzem. Wydaje się, że wielu z jego bohaterów ma podobne dylematy. Tak jak Jake La Motta, bokser z Bronxu, który miał wszelkie papiery na bycie gangusem. Wybrał sport, choć ze sportowym archetypem ma niewiele wspólnego. Ring to nie arena walki w duchu fair play, a eskalacja narastającej frustracji. Jak Jake tłucze, to do krwi, jak obrywa - to do krwi ostatniej. I tak potem wyżyje się w domu na żonie.
Chyba nie będzie za mocno, ale to jeden z najlepszych filmów w historii kina. I wzorzec dla twórców filmowych, którzy w ostatnich kilkudziesięciu latach przeprowadzali swoje postacie przez wszystkie możliwe kręgi piekła, sprawdzając, na ile są w stanie wytrzymać. Chandler z Manchester By The Sea, Howard Ratner z Uncut Gems, Joker... To wszystko ludzkie pochodne tytułowego Wściekłego byka, bohatera współczesnego klasyka kina psychologicznego, choć nakręconego już 40 lat temu. W naszym zestawieniu trafi się jeszcze film, który ustalił zasady dzisiejszego kina sportowego, osadzonego na heroicznym wysiłku bohatera, któremu w końcu się udaje. Wściekły byk najpierw podeptał te zasady, a potem spuścił je w muszli. Co z tego, że są moralni zwycięzcy, skoro na każdego z nich przypadają setki przegranych. To film o jednym z nich. Jacek Sobczyński
„Avengers: Koniec gry” (2019)
reż. Anthony i Joe Russo
Marvel Cinematic Universe to najpowszechniejsza i najsilniej rezonująca mitologia współczesnego świata. Kto wie – może za kilka tysięcy lat archeolodzy dokopią się do tego śladu naszej cywilizacji i postawią bohaterów wykreowanych przez Stana Lee na równi z greckimi bogami albo postaciami z Biblii? Zostawiając na boku kwestie artystyczne – o skali zjawiska niech świadczy fakt, że wszystkie filmy z MCU zarobiły ponad 22 miliardy dolarów. Więcej niż Gwiezdne Wojny, Harry Pottery czy Bondy. Epicentrum movementu było Avengers: Endgame, które wywołało wręcz nowożytną Beatlemanię, przyciągnęło do kin rekordową liczbę widzów i wygenerowało większy dochód niż jakikolwiek inny film w dziejach. Od przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z oryginalną trylogią Star Wars żadna superprodukcja nie napromieniowała w ten sposób masowej wyobraźni. Znamy takich, którzy nie płakali po papieżu, a płakali po... No, wiecie po którym bohaterze. Marek Fall
„Rocky” (1976)
reż. John G. Avildsen
To nie jest film o mnie, chociaż przeszliśmy tę samą drogę - powiedział Sylvester Stallone o pierwszej części Rocky'ego, do którego napisał scenariusz i w którym zagrał główną rolę. Opowieść o lejącym się po spelunach underdogu - amatorze, który wykorzystuje szansę od losu i walczy o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej jest jak losy samego Stallone'a. W połowie lat 70. wegetował w ciasnej klitce, dzieląc ją z ciężarną żoną i psem. Gdy pomysł na Rocky'ego Balboę i jego historię przyszedł mu do głowy, usiadł i napisał scenariusz w trzy i pół dnia. Podobno na koncie miał wtedy około stu dolarów. Chwilę później siedział na rozdaniu Oscarów i klaskał, gdy napisany przez niego Rocky zgarniał trzy statuetki, w tym dla najlepszego filmu roku. Co prawda odbierali je inni, ale co z tego, skoro Stallone zagwarantował sobie 10% z wpływów.
Prosta historia, ale takie pisze się najtrudniej. Rocky na lata zdefiniował formułę filmu sportowego, stając się jednocześnie jednym z najważniejszych tytułów nieformalnego gatunku started from the bottom, now we're here. Stworzył charyzmatycznego bohatera, któremu nie można nie kibicować, a jego losy są lustrem dla rzeczywistości milionów widzów, toczących takie walki codziennie, w różnych okolicznościach. Polecimy coachingowo - każdy ma swoje filadelfijskie schody, na które może wbiec w szarym dresiku jak Sly. Jak puścicie sobie pod to ostatnie zdanie Eye Of The Tiger to nawet nie brzmi aż tak nieznośnie. Jacek Sobczyński
„Obywatel Kane” (1941)
reż. Orson Welles
Ciężka sprawa z tym Obywatelem Kane. W obiegowej opinii to najlepszy i najważniejszy film w historii kina, ale trudno nie zauważyć, że ta opinia coraz mniej przystaje do współczesności. No bo tak...
Prawda, Orson Welles miał 26 lat, kiedy nakręcił film zmieniający zasady gry. Odszedł od tradycyjnej wówczas kompozycji linearnej i opowiada o swoim bohaterze, magnacie prasowym Charlesie Fosterze Kane, z punktu widzenia sześciu różnych osób. W dodatku każda z tych osób mówi o nim inaczej, przez co my jako widzowie nie jesteśmy w stanie poznać prawdziwego Kane'a. I o to Wellesowi chodziło - w końcu o tym, kim naprawdę był, wie tylko on sam. Do tego razem z operatorem Gregiem Tolandem zrobili małą rewolucję zdjęciową, budując obraz oparty na kilku planach, co jeszcze mocniej zbliżało go do realności. A przy tym to dalej była charakterystyczna dla amerykańskiej prozy narracja o zwycięstwie i upadku jednego człowieka, który wygrał zawodowo, ale przegrał mentalnie, umierając jako samotnik.
To film, na którym przyszli reżyserzy w szkołach filmowych uczą się fachu, i to od ponad pół wieku. Natomiast to nie Obywatel Kane jest ich główną inspiracją. I to nie ten film najmocniej wpłynął na kształt współczesnego kina masowego tu i teraz. Kilkadziesiąt lat temu - tak. Ale w międzyczasie narodziły się nowe pokolenia i nowy kanon. Być może biorąc pod uwagę tylko przemiany w historii kina, jedynka dla filmu Wellesa powinna być dożywotnia. Ale w szerszym, popkulturalnym ujęciu świat w 2020 jest zbudowany na innych tytułach. Jacek Sobczyński
„Blair Witch Project” (1999)
reż. Eduardo Myrick, Daniel Sanchez
Miał być październik 1994 roku, kiedy troje studentów wyruszyło z kamerą w rejon Burkittsville i pobliskich lasów, żeby nakręcić dokument poświęcony wiedźmie z lokalnych podań. Do domu już nie wrócili, odnalazła się za to kaseta wideo z nakręconym przez nich materiałem… Majstersztykiem okazał się marketingowy myk towarzyszący The Blair Witch Project, który zakładał, że wszyscy uwierzą w prawdziwość tego backstory. W dużej mierze za sprawą niejednoznacznej, intrygującej otoczki ten półamatorski horror typu found footage najpierw zrobił furorę podczas nocnego pokazu na Sundance Film Festival, a następnie zarobił 250 milionów przy budżecie na poziomie kilkuset tysięcy dolarów. Poza tym to był film, który jako pierwszy w historii został wsparty naprawdę pomysłową, internetową promocją.
W kolejnej dekadzie na tym samym patencie próbowali ślizgać się twórcy Paranormal Activity czy Cloverfield, ale ich produkcje nie miały startu do Blair Witch Project. Daniel Myrick i Eduardo Sánchez osiągnęli bowiem perfekcję w dawkowaniu emocji i straszeniu tym, co niepokazane. Stworzony przez nich nibydokument stanowił w istocie pochwałę prostoty i był wyrazem głębokiej miłości do kina. Marek Fall
„Lot nad kukułczym gniazdem” (1975)
reż. Milos Forman
To jest ten moment, w którym wpływ danego filmu wykracza poza kulturę popularną i zahacza o sprawy społeczne. Czy nawet... medyczne.
W połowie lat 70. ekranizacja powieści Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya była wielkim hitem. Po pierwsze - bo to był świetny film; obraz Milosa Formana jest do dziś jednym z trzech tytułów w historii, którym udało się zdobyć Oscary w pięciu najważniejszych kategoriach: najlepszy film, najlepsze role pierwszoplanowe, najlepsza reżyseria i najlepszy scenariusz. Po drugie - Ameryka wciąż żyła hipisowską nostalgią, a postać McMurphy'ego, który trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie odmawia współpracy z lekarzami, była właśnie odczytywana jako ucieleśnienie pędu ku wolności w zinstytucjonalizowanych realiach. Po trzecie - bo to produkcja, która faktycznie otworzyła oczy ludziom na to, co działo się w psychiatrykach.
W latach 60., kiedy działa się akcja filmu, praktyki stosowane przez lekarzy od zdrowia psychicznego były przerażające. W Stanach szalał ruch antypsychiatryczny, którego orędownicy głosili, że choroby psychiczne tak naprawdę nie istnieją, a jeśli są, to można o nich mówić tylko jak o rysach, które wyrządziły na umysłach wydarzenia z przeszłości. I tak też do problemu podchodziło wielu medyków, na lewo i prawo szafujących zgodami na przeprowadzanie lobotomii; w filmie reprezentuje ich okrutna siostra Ratched. Rozgłos Lotu nad kukułczym gniazdem pozwolił na rozpoczęcie dyskusji o zmianach w systemowym leczeniu chorób umysłowych. A on sam raz na zawsze ustalił zasady gry odnośnie tego, w jaki sposób opowiadać o nich na ekranie. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że w tej kategorii obrazu Milosa Formana już nikt nigdy nie przeskoczy. Jacek Sobczyński
„Kevin sam w domu” (1990)
reż. Chris Columbus
Kevina trudno wręcz oceniać obecnie w kategorii produktu kultury, skoro Zygmunt Solorz zrobił z niego świecki element bożonarodzeniowego obrządku. Niewiele filmów było w stanie do tego stopnia wpłynąć na masową wyobraźnię; niewiele posiada takie repeat value, żeby weżreć się w tkankę współczesnej tradycji. Ale tutaj nie ma przypadku, bo Home Alone to wzorzec z Sèvres dla kina familijnego i świątecznego, co już w momencie premiery widzowie potwierdzili przez aklamację. Wytwórnia Warner Bros. przeznaczyła na produkcję budżet poniżej przeciętnej, a tymczasem Kevin przez kilkanaście tygodni z rzędu okupował szczyt box-office'u, a potem latami cieszył się statusem najbardziej dochodowej komedii wszech czasów. I pomyśleć, że nie doszłoby do tego, gdyby legenda amerykańskiego kina lat osiemdziesiątych, John Hughes (m.in. The Breakfast Club, Ferris Bueller's Day Off) nie zadał sobie pewnego razu pytania w przedurlopowym szale: co by było, gdybym zapomniał zabrać ze sobą na wakacje swojego dzieciaka? Marek Fall
„Akira” (1988)
reż. Katsuhiro Otomo
Początkowo Katsuhiro Otomo miał nie być chętny, żeby dokonywać filmowej adaptacji swojej komiksowej sagi. Kiedy w końcu jednak się na to zdecydował, zrobił to z takim rozmachem, jakby dopisywał kontynuację do Apokalipsy św. Jana. Na gruzach zniszczonego na skutek tajemniczej eksplozji Tokio wyrasta totalitarna metropolia. Uliczni kaznodzieje zapowiadają powtórne przyjście mesjasza Akiry, trwają walki między siłami rządowymi a uczestnikami protestów, mieszkańcy są terroryzowani przez gangi motocyklowe. Jeden z ich członków ulega wypadkowi i zostaje poddany eksperymentom, na skutek których uzyskuje nieokiełznaną moc, co prowadzi niemal do biblijnego końca. Otomo wykreował głęboko symboliczną i potężną wizję, która wstrząsnęła dosłownie całym światem. Akira stanowił przełom dla cyberpunku i postapo, za sprawą dystrybucji VHS-owej przyczynił się do promocji japońskiej kultury na Zachodzie i zainspirował niezliczone rzesze twórców. Bez Akiry nie byłoby Ghost in the Shell, Matriksa, globalnego sukcesu Pokémonów, Hype’a Williamsa i PRO8L3Mu. Nie byłoby niczego. Marek Fall
„Lśnienie” (1979)
reż. Stanley Kubrick
Here's Stan! Nie mogliśmy pominąć ścisłej klasyki kina od reżysera, który zabierając się za adaptację Stephena Kinga, miał już w dorobku choćby 2001: Odyseję kosmiczną czy Mechaniczną pomarańczę. Oto pisarz Jack Torrance wraz z żoną i synkiem wyruszają do opuszczonego hotelu w oregońskiej głuszy, gdzie przeżywają zwariowane przygody niczym rodzina Griswoldów w filmie W krzywym zwierciadle: Wakacje. Dobra – koniec żartów. Kubrick za ikoniczną powieść z dreszczykiem zabrał się w ‘78. Obdarł ją właściwie z elementów nadprzyrodzonych wypinając się na utarte schematu horroru, nieustannie podnosił na planie ciśnienie Jackowi Nicholsonowi, udało mu się też wku*wić krytyków i striggerować miłośników teorii spiskowych, umieszczając liczne tropy wskazujące, że wyreżyserował lądowanie na Księżycu w 1969 roku. The Shining od dawna uchodzi za nietykalny hollywoodzki monument, ale w 1981 roku zgarnęło dwie nominacje do Złotych Malin. Mieliście w ogóle rozum i godność człowieka?! Marek Fall
„Psychoza” (1960)
reż. Alfred Hitchcock
W 1959 roku Alfred Hitchcock obchodził 60. urodziny, odpoczywał po nakręceniu 46. (!) filmu w karierze i czuł, że potrzebuje wpuścić do swojej filmografii trochę powietrza. To nic, że był świeżo po premierach Zawrotu głowy i Północy, północnego zachodu, dziś uważanych za jedne z najlepszych produkcji w jego dorobku. Ale w tym czasie, obok stylowych kryminałów, w amerykańskich kinach puszczano tanie horrory pokroju Blob. Zabójca z kosmosu. I waliły na nie tłumy. Hitch czuł, że kino grozy ma potencjał. Dlatego kolejnym filmem reżysera okazał się cross kryminału, thrillera i horroru.
Wyszło tak, że Psychoza stała się jego bodaj najbardziej wpływowym tytułem. Nawet jeśli go nie widzieliście, to pewnie wiecie o słynnej scenie zabójstwa pod prysznicem, wyjątkowo brutalnej jak na początek lat 60. To ona przesunęła poprzeczkę obyczajowości w kinie masowym i dała zielone światło na pokazywanie w nim przemocy. Jej echa odbijają się do dziś, bo współczesne horrory to przecież dalecy wnukowie Psychozy. Ale to nie wszystko. Hitchcock ograł scenariusz tak, że od pewnego momentu widz kibicuje czarnemu charakterowi, bo ten wywołuje w nim współczucie, w odróżnieniu od niejednoznacznej moralnie ofiary. Podobny patent trzymania mentalnej sztamy z przestępcami zastosował lata później Quentin Tarantino. I wielu innych twórców.
Przy premierze Psychozy Alfred Hitchcock wynalazł też nowy model filmowego PR-u. Najpierw wykupił wszystkie dostępne na rynku egzemplarze literackiego pierwowzoru, bo nie chciał, żeby ktokolwiek domyślił się zakończenia. Potem nakazał właścicielom kin, żeby ci pod żadnym pozorem nie wpuszczali na sale spóźnionych widzów. Były protesty, ale Hitch triumfował: nakręcona za 800 tysięcy dolarów Psychoza tylko w Ameryce zarobiła 32 miliony zielonych. I wytyczyła nową ścieżkę zarówno dla thrillerów, jak i filmów kryminalnych. Jacek Sobczyński
„Wejście smoka” (1973)
reż. Robert Clouse
Podobno to dzięki temu filmowi w latach 70. i 80. amatorskie szkoły sztuk walki przeżywały oblężenie; setki tysięcy dzieciaków nagle zapragnęły być jak Bruce Lee. Piszemy o latach 80., bo choć Wejście smoka miało swoją premierę w roku 1971, to do Polski trafiło dopiero po 10 latach - komunistyczne władze nie przepadały za wpuszczaniem tego typu kina na krajowe ekrany. Zapytajcie rodziców, czy za małolata też nie bawili się w historie typu: ćwiczenie kopa z półobrotu na pobliskim drzewie. Za wszystko należy winić Bruce'a Lee.
Międzynarodowy sukces tego filmu mocno przyczynił się także do popularyzacji kina kopanego na całym świecie. W latach 80. i 90. bohaterami wypożyczalni kaset wideo byli Jean-Claude Van Damme czy Steven Seagal, a wszystko to miało swój początek właśnie dzięki obrazowi Roberta Clouse'a. Jeśli chodzi o jego komercyjny sukces - nie bez znaczenia była tu także tajemnicza śmierć Bruce'a Lee; aktor zmarł na chwilę przed premierą. Oficjalnie na obrzęk mózgu, choć pojawiły się teorie, wedle których było to zabójstwo spowodowane przez mnichów z klasztoru Shaolin - mieli zabić go tajnym ciosem wibrującej pięści za ujawnienie tajemnic kung-fu. Pewni jesteśmy za to tego, że ten pierwszy wyprodukowany w Ameryce film poświęcony azjatyckim sztukom walki wywołał kulturotwórczy fenomen, który z różnym natężeniem kipi do dziś. To prawda, nie napisaliśmy ani słowa o fabule. Ale nie o nią tu się rozchodzi. Jacek Sobczyński
„Powrót do przyszłości” (1985)
reż. Robert Zemeckis
Najskuteczniejsza pijacka zabawa w sam raz na filmową posiadówkę? Jakiś as wymyślił kiedyś, żeby w gronie imprezowiczów puścić Powrót do przyszłości - wszyscy mają walić kielicha za każdym razem, kiedy Marty McFly wypowie na ekranie słowo Doc!
Rzecz jasna Robert Zemeckis nie był pierwszym reżyserem, który wziął się za robienie filmu o podróżach w czasie. Ale to on utrafił idealnie i osadził swoją historię z pogranicza science-fiction i licealnej komedii w samym środku światowego wariactwa na punkcie Kina Nowej Przygody. Ten ukuty przez polskiego krytyka Jerzego Płażewskiego termin opisywał nową falę przygodowych filmów dla całej rodziny, z wartką akcją, ciekawymi bohaterami, jasnym podziałem na dobrych i złych oraz sporą dawką luźnego humoru. Gwiezdne Wojny, Goonies, seria przygód Indiana Jonesa czy właśnie Powrót do przyszłości to najważniejsi przedstawiciele tego subgatunku.
Inspirowany brytyjskim Doktorem Who film Zemeckisa wychował współczesnych reżyserów kina mainstreamowego. Pokazał, że można wydać miliony dolarów na prostą historię o przyjaźni, naszpikować ją milionem popkulturalnych odniesień, rozkręcić modę na wątki sci-fi, a przy okazji - trochę nieświadomie - nakręcić retromanię, która akurat w tym przypadku nigdy się nie skończy. Delorean. Samowiążące się Nike Air Mag. Latające deskorolki. To jest jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć w podstawówce, żeby pokochać kino. Rzecz ponadczasowa. Jacek Sobczyński
„Casablanca” (1942)
reż. Michael Curtiz
Może i jeden z najstarszych filmów w zestawieniu, ale wpływ Casablanki na rozwój kina współczesnego jest ogromny. Ciekawe, zwłaszcza że podczas realizacji wszyscy, łącznie z reżyserem Michaelem Curtizem i obsadą, byli przekonani, że kręcą kolejny amerykański wyciskacz łez.
Tymczasem zrobiła się z tego rewolucja, i to na paru płaszczyznach. Rick, cyniczny i nieskory do podejmowania jakichkolwiek moralnych decyzji właściciel knajpy w mieście Casablanca (podczas II wojny światowej była kolonią francuską) to pierwszy ważny buntownik w historii kina. W imię miłości pozwala uciec do Ameryki ukochanej i jej mężowi, gdzie mają walczyć z nazistami, a nie mogą tego zrobić bez specjalnych listów tranzytowych, umożliwiających im bezpieczną podróż; a przecież mógł dalej być neutralny. W dodatku Casablanca jako pierwszy film poruszyła wątek osobistych wyborów w momentach, gdy polityka wkracza z butami w życie jednostki. I... ukonstytuowała formę kinowego melodramatu. Oraz archetypowy wizerunek zmęczonego twardziela, jaki wprowadził grający rolę Ricka Humphrey Bogart. W późniejszych latach czerpało z niego wielu - najświeższe przykłady to choćby Ryan Gosling w Drive czy Daniel Craig w ostatnich częściach przygód Jamesa Bonda.
A jakby tego było mało, Casablanca to także dialogowy one-liner na one-linerze. Zagraj to, Sam, Tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni albo: Z wszystkich barów we wszystkich miastach na całym świecie ona musiała wejść do mojego - to tylko najbardziej znane przykłady, które na zawsze weszły do języka kultury popularnej. Jacek Sobczyński
„Terminator” (1984)
Rzym, lata 80. James Cameron leży z wysoką gorączką w jednym z tamtejszych hoteli. Pod wpływem majaków dostrzega buchający ogień, z którego wyłania się metalowy szkielet. A co, jeśli ten szkielet to posłaniec z przyszłości, który cofa się w czasie i usiłuje zabić ciężarną, bo gdyby tego nie zrobił, jej nienarodzony jeszcze syn przejmie w przyszłości stery w walce ludzi z maszynami? - mógł pomyśleć wtedy reżyser.
Historia o tym, że Terminator pojawił się w zwidach, jest prawdziwa. Pomysł na film Cameron zaczerpnął ze swoich doświadczeń z dzieciństwa, gdy świat stał na krawędzi nuklearnej wojny, a przyszły twórca Avatara czuł, że za moment może wydarzyć się apokalipsa. Odbierając szlify pod okiem mistrza horroru, Rogera Cormana, nauczył się, jak robić kino szybko i tanio. Wiedza się opłaciła. Terminator powstał za niewiele ponad 6 milionów dolarów. Produkująca go wytwórnia Orion była przekonana, że utrzyma się w kinach parę tygodni. Za kamerą facet, który jak dotąd nakręcił tylko Piranię 2, w roli głównej kulturysta, którego jedyną ważną rolą była do tej pory kreacja Conana Barbarzyńcy. Dostał za nią Złotą Malinę. No nie wyglądało to na dream team.
Stało się inaczej, a Terminator kapitalnie utrafił w polityczną niepewność środka lat 80., targanych konfliktem pomiędzy USA a ZSRR. Inspirował szereg późniejszych filmowych antyutopii, a jego sequel pokazał, jak wielkie możliwości techniczne miało kino przełomu lat 80. i 90. Był też katapultą karier Arnolda Schwarzeneggera i Jamesa Camerona - gdyby nie ten film, reżyser pewnie wróciłby do niszy, a świat nie zobaczyłby Titanica i Avatara. I ciekawostka: w Polsce był wyświetlany jako Elektroniczny Morderca. Jacek Sobczyński
„Do utraty tchu” (1960)
reż. Jean-Luc Godard
To jest ten przypadek, w którym mniej chodzi nam o wyróżnienie konkretnego filmu, a bardziej nurtu, jaki ten tytuł reprezentuje, konkretnej fali światowego kina. A ściślej - Nowej Fali.
Rewolucja, jaką wywołali francuscy nowofalowcy, jest olbrzymia. Wyobraźcie sobie: przełom lat 50. i 60., świat obawia się wojny nuklearnej, a tymczasem we Francji wybucha niesamowity filmowy ferment. Nagle za kamery zaczynają chwytać nie studenci szkół filmowych, a... dziennikarze, skupieni wokół pisma Cahiers Du Cinema. Równocześnie do filmu przechodzą ludzie, związani z nową francuską literaturą. Powstaje kocioł, systematycznie wypuszczający na świat filmy inne niż wszystko, co widzowie dotąd oglądali.
Sztandarowym przykładem nowofalowego kina jest Do utraty tchu. Inspirowany krótką notką prasową o zabójstwie policjanta film wywrócił do góry nogami obowiązujące dotąd zasady realizacji, oczywiście zasady niepisane. Reżyser Jean-Luc Godard sięgnął po lekkie kamery i wyszedł z nimi na ulice. Kręcono na żywioł, bez sztucznego oświetlenia, często z ręki, ze scenariuszem, który pisał się w trakcie realizacji. Żeby wszystko wyglądało naturalnie, aktorzy dostawali listy dialogowe co rano, tuż przed rozpoczęciem zdjęć. Finalny efekt był trochę fabułą, trochę reportażem, a trochę chaosem. I tak to miało wyglądać.
Bez Do utratu tchu i Nowej Fali nie byłoby indie movies, naturalnej realizacji filmów w plenerze, niskobudżetowych, kręconych z ograniczoną ekipą produkcji, nie byłoby niczego. Tylko przez moment zastanawialiśmy się, który z europejskich klasyków lat 60. musiał znaleźć się na tej liście - wybór jest przecież oczywisty. Jacek Sobczyński
„Teksańska masakra piłą mechaniczną” (1974)
reż. Tobe Hooper
Piła motorowa - nasi ludzie tańczą! Drugie pełnometrażowe dokonanie Tobego Hoopera było game changerem w dziedzinie horroru i katalizatorem zmian, które miały objąć ten gatunek w bliższej i dalszej przyszłości. Z dzisiejszej perspektywy niby śmierdzi tu banałem – grupa nastolatków jedzie do Teksasu, a pojeb w masce z ludzkiej twarzy robi im tytułową teksańską masakrą piłą mechaniczną, he he. Przerobiliśmy podobne akcje tysiące razy, ale stało się tak właśnie dlatego, że Hooper jako pionier wymyślił slasher, figurę final girl i te wszystkie elementy, które obecnie nas straszą, brzydzą i… śmieszą na jakimś najgłębszym poziomie popkulturowej świadomości. The Texas Chain Saw Massacre nikogo już raczej nie przyprawi o palpitację serca; nikomu też nie chciałoby się banować tego zawadiacko makabrycznego obrazu jak w latach siedemdziesiątych, ale niedługo minie pół wieku od premiery, a Leatherface wciąż broni się całkiem nieźle. Marek Fall
„Dziecko Rosemary” (1968)
reż. Roman Polański
- Cały pomysł Dziecka Rosemary kłócił się z moją racjonalną wizją świata. Aby więc film stał się wiarygodny, postanowiłem zastosować pewien wybieg: dopuścić interpretację, że nadprzyrodzone przeżycia Rosemary są wytworem jej wyobraźni. Cała historia oglądana z jej punktu widzenia mogła wydawać się jedynie ciągiem koszmarnych zbiegów okoliczności, produktem rozgorączkowanej fantazji bohaterki – wyjaśniał Polański w książce Roman o porywającej niejednoznaczności horroru, który otworzył mu drzwi na salony Hollywood. Małżeństwo Woodhouse’ów wprowadza się do nowojorskiego apartamentu. Rosemary śni o diabolicznym gwałcie i niedługo później okazuje się, że jest w ciąży. Zaczynają trapić ją przy tym niepokojące, psychofizyczne objawy. Czy to trauma albo paranoja, czy może bohaterka grana przez Mię Farrow naprawdę trafiła w sataniczne sąsiedztwo i przyjdzie jej urodzić antychrysta?
Ludzie z wytwórni Paramount z miejsca zakochali się w opowieści grozy napisanej przez Irę Levina. Tak samo było z Polańskim, który przeczytał tę książkę jednym tchem, by w błyskawicznym tempie zabrać się za scenariusz. Jego dzieło wzbudziło olbrzymie kontrowersje. Od początku towarzyszyły mu też mroczne urban legends, które w kolejnych latach zostały jeszcze podsycone za sprawą makabrycznego zdarzenia przy Cielo Drive czy śmierci Krzysztofa Komedy, odpowiedzialnego za muzyczne tematy z Dziecka Rosemary. God is dead! Satan lives! The year is one! Ale nie byłoby horroru metafizycznego w takim kształcie, jaki znamy, bez tego filmu. Marek Fall
„Taksówkarz” (1976)
reż. Martin Scorsese
Na liście najlepszych filmów wszech czasów przygotowanej przez Brytyjski Instytut Filmowy,Taksówkarz zajął trzydzieste pierwsze miejsce. Ex aequo z drugim Ojcem chrzestnym. W połowie lat dziewięćdziesiątych trafił z kolei do Narodowego Rejestru Filmu jako skarb kinematografii o wartości kulturowej, historycznej i estetycznej. I nie ma z tym żadnej dyskusji, bo ta duszna, oniryczna opowieść o weteranie wojny w Wietnamie, który zatrudnia się na taryfie, szykuje zamach na kandydata w wyborach prezydenckich i robi porządek z szumowinami – to nieodjebywalny, wielkomiejski klasyk. Zabierając się za Taksówkarza Martin Scorsese był zapatrzony w Hitchcocka, jego scenarzysta zaczytywał się w Mdłościach Sartre’a, a operator nie widział świata poza Godardem. Ta mieszanka może nie wystarczyła na Oscara w najważniejszej kategorii (zgarnął go Rocky), ale była w sam raz, żeby zapewnić Taksówkarzowi trwałe miejsce w kanonie.
Czas płynie, a dzieło Scorsese niezmiennie porusza wyobraźnię i inspiruje kolejne pokolenia filmowców. Przecież Arthur Fleck to antybohater bliźniaczy do Travisa Bickle’a, a Nowy Jork z połowy lat siedemdziesiątych to właściwie współczesna metropolia, która zagrała Gotham w Jokerze. Marek Fall
„Rób, co należy” (1989)
reż. Spike Lee
Parę pozycji wcześniej pisaliśmy o ogromnym wpływie Alfreda Hitchcocka na światowe kino. Niewielu wie, że sięgał on nawet klasyków afro-kinematografii; Spike Lee zaczerpnął pomysł na Rób, co należy z serialu Alfred Hitchcock przedstawia. W jednym z odcinków rozważano, czy wysoka temperatura może wpływać na... eskalację przemocy. I właśnie w upalne lato pomiędzy mieszkającymi na Brooklynie Koreańczykami, Włochami i czarnymi dochodzi do ogromnego konfliktu.
O tym, jak kiepska była przez lata pozycja czarnych twórców w Hollywood, pisaliśmy już w tym tekście; przez dekady grali albo w niszowych filmach dla stricte afroamerykańskiej widowni, albo pozostawali na drugim planie w masowych produkcjach jako służący, pomocnicy, generalnie osoby towarzyszące białym bohaterom. Co nieco zmieniły komediowe sukcesy Eddiego Murphy, ale to Rób, co należy było pierwszym naprawdę ważnym i kasowym filmem afroamerykańskim. Spike Lee otrzymał za niego dwie nominacje do Oscara, cztery do Złotego Globa, a film był pokazywany w konkursie głównym festiwalu w Cannes. To tak dla porównania - chodzi o rok 1989, a do tamtej pory, przez ponad 60 edycji Oscarów, czarni twórcy otrzymali tylko... 54 nominacje. We wszystkich kategoriach. Przez wszystkie lata.
Słabo? To teraz lepsze: te 54 nominacje przełożyły się na 9 nagród.
Rób, co należy przebił czarne kino do mainstreamu i choć droga do wyrównania proporcji trwa do dzisiaj, to i tak teraz, 30 lat po premierze, jest już dużo lepiej. Inna sprawa, że jakby tak obejrzeć sobie ten film jeszcze raz, to ma się wrażenie, że problemy w ogóle się przez te trzy dekady nie zmieniły. Jacek Sobczyński
„Requiem dla snu” (2000)
reż. Darren Aronofsky
- Nikt nigdy nie nakręcił ważniejszej produkcji o uzależnieniach – jeśli myślicie, że Requiem dla snu jest płytkie, spróbujcie sięgnąć po prozę, która była jego pierwowzorem i przeczytać więcej niż 5 stron za jednym posiedzeniem. To, że Darren Aronofsky potrafił przeszczepić ten niesamowicie hermetyczny, gęsty język literacki na film, jest czymś niebywałym. Chociaż musimy przyznać, że największą robotę robi tutaj muzyka – bez tych słynnych smyczków film straciłby 50% wartości, bo to ona jest tutaj scenarzystą i aktorem jednocześnie. A poza tym finałowa scena spotkania matki głównego bohatera z jej przyjaciółkami w szpitalu to chyba najstraszniejszy fragment jakiegokolwiek obrazu, który nie jest horrorem – pisaliśmy trzy lata temu, umieszczając Requiem for a Dream na szczycie redakcyjnego rankingu najwybitniejszych dokonań Aronofsky’ego. Amerykański reżyser i scenarzysta zrobił Pi, Zapaśnika i Czarnego łabędzia, więc to z naszej strony znaczące wyróżnienie.
Z perspektywy czasu niektórym zdarza się postrzegać co prawda Requiem jako fetysz okresu adolescencji, ale zostawmy na boku resentymenty. Sceny tutaj oddziałują jak elektrowstrząsy i są dojmujące jak zwała; nieczęsto zdarza się, by kino miało taką – wręcz fizjologiczną – moc oddziaływania. Na Requiem dla snu wychowało się całe pokolenie współczesnych 30-latków. Poza tym to był jeden z pierwszych wielkich hitów ery wypalanych cedeków. Marek Fall
„Noc żywych trupów” (1968)
reż. George A. Romero
W odróżnieniu od wielu tytułów z tego zestawienia, ten film nie zestarzał się za dobrze. Przyzwyczajeni do współczesnego kina grozy możemy trochę ponarzekać na ślimacze tempo Nocy żywych trupów, co absolutnie nie wpływa na jego pozycję w historii kina. To jeden z najważniejszych horrorów ever, a jego impakt na dzisiejszy kształt gatunku jest kolosalny.
Fabuła jest prosta: zombie wstają z grobów, a zamknięci w opuszczonym domu ludzie muszą walczyć o przetrwanie. Ale jeśli głębiej wgryźć się w film, wówczas można znaleźć parę interesujących smaczków. Mamy lata 60., marginalizacja rasowa wciąż miała się dobrze, a tu główną rolę człowieka, który bierze na swoje barki ciężar uratowania reszty, gra czarny aktor Duane Jones. Nikt nie wie też, skąd wzięli się nieumarli (w filmie nazywani ghulami), co idealnie oddawało zimnowojenną atmosferę Ameryki lat 60., gdzie też lękano się tajemniczych rzeczy, o których nikt nie wiedział za wiele. Nagle okazuje się, że Noc żywych trupów ma w sobie dużo więcej ukrytych znaczeń, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka.
Filmy, seriale, gry komputerowe... Gdziekolwiek zobaczycie zombie, pamiętajcie - pierwszy był ten film. Nakręcony za niewiele ponad 100 tysięcy dolarów. Jacek Sobczyński
„Forrest Gump” (1994)
reż. Robert Zemeckis
Istnieje w religijnej i kulturowej nomenklaturze pojęcie jurodiwyjego; świętego szaleńca czy wioskowego naiwniaka, posiadającego cudotwórcze zdolności. Do tego toposu odwołuje się w swojej książce Winston Groom, a Robert Zemeckis w jej ekranizacji z tytułową rolą Toma Hanksa. Fabryka snów ma tę paskudną właściwość, że nawet najpiękniejsze opowieści często zjeżdżają z taśmy utopione w mdlącym lukrze, ale to nie jest ten przypadek. Reżyser od Miłość, szmaragd i krokodyl oraz dwóch części Back to the Future snuje historię bajkową, ale naznaczoną hiobowym piętnem. Kiedy się spojrzy na tę fabułę z góry, sprawia wrażenie ze wszech miar epickiej, ale jest przecież także krucha i rozczulająca. W losach Forresta można dostrzec, że osobiste dramaty nie są amplitudą codzienności, ale jej najzwyklejszą częścią; podobnie jak epokowe wydarzenia (m.in. zamach na George’a Wallace’a, Wietnam, Afera Watergate, huragan Carmen, fala epidemii AIDS), towarzyszące ledwie naszym problem z totalnej mikroskali. Forrest Gump to pod tym względem jedna z najmądrzejszych produkcji z pierwszej linii Hollywood. Poza wzruszeniami - w gratisie można dostać nowy mindset. Robert Zemeckis ustalił tym filmem wzorzec pokrzepiającego kina dla mas, który funkcjonuje do dziś. Marek Fall
„Toy Story” (1995)
Zacznijmy od tego, że Steve Jobs zostanie zapamiętany jako wizjoner stojący za sukcesem Apple, ale w 1986 roku został przecież wyrzucony z firmy, co nie przeszkodziło mu zamienić w złoto kolejnej rzeczy, której się dotknął. Otóż niedługo później kupił od George’a Lucasa dział animacji, by stworzyć niezależne studio filmowe. W ciągu kolejnych 34 lat jego Pixar zdobył jakieś dwadzieścia Oscarów i został sprzedany Disneyowi za ponad 7 miliardów dolarów. Zanim deal przyklepano – obie wytwórnie przez długi czas ściśle ze sobą współpracowały. Ich pierwszą produkcją było właśnie Toy Story, pionierski obraz stworzony w całości przy użyciu CGI.
Był 1995 rok. Funkcję prezydenta USA piastował Bill Clinton, Val Kilmer grał Batmana, Lil Pumpa nie było jeszcze na świecie, a my mieliśmy pod stopami Andy i czuliśmy się jak pi**dolony Buzz Astral. Wtedy poraziła nas głównie technologia rodem z NASA, obecnie potrafimy dostrzec w tej wzruszającej bajce list miłosny dedykowany dziedzictwu Hollywood. Woody został nazwany na cześć aktora Woody’ego Strode’a – legendy amerykańskich westernów z lat 60. i 70. oraz drugoplanowej gwiazdy Spartakusa Stanleya Kubricka. Zabawka-astronauta o ksywie Buzz Lightyear to oczywiste nawiązanie do drugiego człowieka na księżycu – Buzza Aldrina. Astronauta przez pewien czas rozkminiał, aby uzyskać jakieś korzyści finansowe od Disneya z tego tytułu, ale ostatecznie odpuścił pozew i zawsze z uśmiechem na twarzy pojawiał się na kolejnych premierach Toy Story. Postać Buzza pozwoliła twórcom serii na liczne nawiązania do klasyki Sci-Fi, jak Star Trek czy Star Wars. Złowieszczy imperator Zurg z drugiej części serii to ukłon w stronę Dartha Vadera. Restauracja Pizza Planet z oryginalnego Toy Story miała wystrój nawiązujący do serialu Battlestar Galactica, a wewnątrz można było się dopatrzyć automatu do gry inspirowanego filmem Alien – wspominaliśmy w ubiegłym roku, nie mogąc doczekać się czwartej części. Marek Fall
„Matrix” (1999)
reż. Larry i Andy Wachowscy
Ponoć kiedy pod koniec XIX wieku bracia Lumière wyświetlali Wjazd pociągu na stację w La Ciotat, publika uciekała w popłochu w obawie przed nadjeżdżającą lokomotywą. Podobne odczucia towarzyszyły widzom, którzy sto lat później oglądali Matrix – pisaliśmy we wstępie okolicznościowego artykułu na dwudziestolecie polskiej premiery tego fantastyczno-naukowego arcydzieła. Wizualny rozmach i pionierstwo wgniatały w fotel, ale film Wachowskich ogromne wrażenie robił przede wszystkim na poziomie symbolicznym. Nie bez powodu w ręce wszystkich członków obsady trafiły egzemplarze książki Symulakry i symulacja Jeana Baudrillarda. Matrix garściami czerpał z Ghost in the Shell, został zbudowany na überczytelnym mesjanistycznym patencie i alegorii platońskiej jaskini, nawiązywał do greckiej mitologii, a jako całość stanowił dystopijną przepowiednię o antykapitalistycznym wydźwięku. To był najmocniejszy komunikat, jaki w przededniu końca wieku mogło do masowego odbiorcy wysłać Hollywood. Marek Fall
„Czas apokalipsy” (1979)
reż. Francis Ford Coppola
Joseph Conrad na kartach niewielkiego objętościowo Jądra ciemności dokonywał rozliczenia zachodniego świata z potwornościami kolonializmu, ale jego opowiadanie było także porażającym, egzystencjalnym skowytem. Na naszych łamach zwracał na to uwagę Jakub Żulczyk: wyprawę Charlesa Marlowa można interpretować przecież jako podróż w głąb depresji. Kiedy na końcu Kurtz krzyczy Zgroza! Zgroza!, stanowi to symbol marności ludzkiego losu.
Francis Ford Coppola w podobny sposób obszedł się z tajną misją kapitana Benjamina Willarda. Penetrował traumę wywołaną przez wojnę wietnamską, ale tworzył przy tym piętrową metaforę. Zasadnicza różnica między literackim pierwowzorem, a filmem jest taka, że amerykański reżyser na podstawie stu stron z hakiem nakręcił 230 godzin materiału (!), z którym trzeba było potem walczyć przez następne dwa lata. Po dwóch częściach Ojca chrzestnego Coppola dostał rekordowy budżet i mógł sobie w zasadzie pozwolić na wszystko, ale na planie Apocalypse Now wcale nie było kolorowo. Ekipa przeżyła tajfun na Filipinach, Martin Sheen dostał zawału, a Marlon Brando stawił się z taką nadwagą, że trzeba było kręcić go – nomen omen – niemal w ciemności. Ofiara złożona na ołtarzu sztuki została jednak przyjęta przez dziesiątą muzę. Czas apokalipsy to nie marka, Czas apokalipsy to arka, a takie sceny jak pobudka Willarda w Sajgonie przy wtórze The End The Doors czy nalot z Cwałem Walkirii Wagnera to obrazy wypalone gorącym żelazem w podświadomości kilku pokoleń miłośników kina. The horror, the horror! Marek Fall
„Obcy: Ósmy pasażer Nostromo” (1979)
reż. Ridley Scott
To takie Szczęki, ale w kosmosie - miał mówić scenarzysta Dan O'Bannon podczas spotkań z potencjalnymi producentami Obcego. Pisząc wcześniej pastiszowe Dark Star O'Bannon zrozumiał, że w kinie science-fiction, które opowiada o bliskich spotkaniach ludzi z międzygwiezdnymi przybyszami, brakuje elementu grozy. I nie, że mamy złowrogie ufoludki na sznurku, jak w horrorach sci-fi z lat 50., chodzi o naprawdę przerażające potwory. Stąd pomysł na film, który okazał się punktem zwrotnym dla obu gatunków: fantastyki i kina grozy, zrywając z tradycjami obu.
I znów, jak w przypadku Nocy żywych trupów, wpływ tego filmu wykracza poza kino, obejmując literaturę czy gry wideo; wszystkie te kosmiczne horrory to krewni i znajomi Obcego. Zwróćcie uwagę na to, że pierwszoplanową postacią, która stawia czoła potworowi, jest kobieta, co w mainstreamie było wówczas rzadkością; grająca Ripley Sigourney Weaver przyznała po latach, że nawet w realu nie była zbyt akceptowana przez męską część obsady. Reżyser Ridley Scott nie miał oporów, żeby do tego filmu dla mas wprowadzać naprawdę przerażające elementy, dlatego za warstwę wizualną ksenomorfów odpowiada tu szwajcarski malarz H.R. Giger. Skończyło się tak, że kiedy potwory były transportowane na plan, to zainteresowali się nimi celnicy, a O'Bannon musiał tłumaczyć, o co chodzi. Udało się, bo wielu widzów, którzy wtedy, na przełomie lat 70. i 80. byli dzieciakami, wspominało kinowy seans Obcego jako pierwszą wielką filmową traumę. Ale przecież, jak głosił polski plakat filmu, w kosmosie nikt nie usłyszy twego krzyku. Jacek Sobczyński
„Szczęki” (1975)
reż. Steven Spielberg
W połowie lat siedemdziesiątych za oceanem nastąpił renesans blockbusterów, związany ze zmianą pokoleniową w środowisku filmowym i wejściem na całego do gry takich twórców, jak m.in. George Lucas i Steven Spielberg. W ramach tego movementu określonego przez Jerzego Płażewskiego mianem Kina Nowej Przygody – goście z wytwórni Universal Pictures zdecydowali się właśnie dwudziestoparolatkowi od Pojedynku na szosie powierzyć misję nakręcenia wysokobudżetowego widowiska, bazującego na powieści Petera Benchleya. Długo mogło się wydawać, że pożałują tej decyzji. Robota na planie szła fatalnie, liczba dni zdjęciowych została trzykrotnie wydłużona, budżet trzeszczał w szwach, a Richard Dreyfuss opowiadał, że kręcono bez scenariusza, obsady… i rekina. Spielberg obawiał się wręcz, że Szczęki zakończą jego karierę, co z dzisiejszej perspektywy może brzmieć jak żart. Reinterpretacja Moby Dicka, która wyszła spod jego ręki zaliczyła bowiem bombastyczny debiut na ekranach, stając się najbardziej dochodową produkcją wszech czasów – co nie zmieniło się aż do Star Wars. Największą zasługą reżysera pozostaje jednak stworzenie współczesnej legendy i wpojenie niejednemu pokoleniu wręcz genetycznego strachu przed potworem z głębin. Oraz zredefiniowania pojęcia kinowego blockbustera. Thank you Steven, very cool! Marek Fall
„Mechaniczna pomarańcza” (1971)
reż. Stanley Kubrick
Literacki pierwowzór Anthony'ego Burgessa jest absolutnie nieprzetłumaczalny na język kina. Posłuchajcie tylko: tego wieczora w mołoczni Pod Krową był cały tłum normalnie mużyków i psioch i dziuszek i małyszów, a wszystko śmiejaszcze i dudlące, i przez ten szumny bałach i bełkot tych, co już w trakcie na orbicie, z tym ich: gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we orąg zabiczupełni prze trupajcach!
Tak to mniej więcej wygląda w wersji książkowej. Stanleyowi Kubrickowi wystarczyło, żeby wykręcić z tego arcydzieło.
Zarówno dobro, jak i zło leżą w naturze człowieka, od którego zależy, co wybrać. To konkluzja filmowej Mechanicznej pomarańczy, tworzącej przy okazji odrębny język kina. Kubrick przeniósł bohaterów książki do retro-futurystycznego świata, napędzając ich mlekiem z tajemniczymi narkotykami oraz... elektronicznie zmiksowanymi symfoniami Ludwiga van Beethovena; w ich rytm gang Alexa napada i morduje przypadkowych ludzi. Ten transowy styl jest obecny w kinie do dziś; od trashowe kino lat 70. po Climax Gaspara Noe. Ponadto Kubrick jeszcze mocniej przesunął granice tego, co można, a czego nie można pokazywać na dużym ekranie; nawet jak na 2022, Mechaniczna pomarańcza to brutalny film, a przecież stuknęło mu pół wieku. Sceny mordów są tu pokazane estetycznie, jak balet przemocy - i o takie legitymizowanie zła mieli do Kubricka żal krytycy. Nieprzyjemnie zrobiło się już po premierze, kiedy w Anglii popełniono kilka inspirowanych filmem napadów. Aby zapobiec podobnym incydentom, Stanley Kubrick zabronił publicznego wyświetlania własnego filmu. Na ekrany trafił dopiero w 1999 roku, po śmierci reżysera. Jacek Sobczyński
„Król Lew” (1994)
reż. Rob Minkoff, Roger Ailers
Może i dla historii Disneya ważniejszym filmem jest prawie stuletnia Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. A dla historii animacji jako takiej - opisane przez nas w poprzednim odcinku Toy Story. Ale to Król Lew niesie na swoich barkach generacyjny bagaż współczesnych twórców kultury popularnej. Dla pokolenia naszych rodziców momentem, w którym zatrzymał się świat, był wybór papieża Polaka. Dla nas - śmierć Mufasy.
Disneyowska bajka stanowi zarazem pożegnanie kina z animacją tradycyjną - już za chwilę wartę zmienią ludzie z Pixara i komputerowo wygenerowani bohaterowie Toy Story czy Dawno temu w trawie. List pożegnalny do mijającej epoki jest absolutnie przepiękną historią o zbyt szybkim dorastaniu, jak to zwykle u Disneya bywa - pełną mrocznych momentów; dzieciństwo jest naznaczone rysem koszmaru, świat przytłacza, a oparcia nie ma, skoro rola matki zostaje tu sprowadzona do minimum. Ogląda się to nawet po latach ze ściśniętym sercem, a jeśli wskazać różnice pomiędzy wersją animowaną a aktorską, to są nimi uczucia. Zwierzaki w nowej odsłonie Króla Lwa dysponują emocjonalnością na poziomie Kristen Stewart z pierwszych lat kariery.
Jeśli załapaliście się na chodzenie do gimnazjów, to całkiem prawdopodobnie, że właśnie Król Lew to pierwszy ważny film w waszych życiach. Jacek Sobczyński
„Łowca androidów” (1982)
reż. Ridley Scott
Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? Na pytanie postawione przez Philipa K. Dicka pod koniec lat sześćdziesiątych odpowiedział Ridley Scott jeszcze w czasach, kiedy nie był kasztanem od Robin Hooda czy Exodus: Bogowie i królowie. Blade Runner powstawał w bólach, produkcja zakończyła się awanturą wewnątrz ekipy i legendarnym konfliktem na linii reżyser-producenci w efekcie czego światło dzienne ujrzało kilka wersji tego obrazu. Pomimo ówczesnych trudności - Łowca androidów okazał się jednym z najbardziej epickich i wizjonerskich dzieł filmowych ever. Nie chodzi tutaj wyłącznie o wyznaczenie nowych trendów w dziedzinie fantastyki naukowej i dystopicznych kreacji świata czy tchnięcie drugiego życia w kino noir. Losy Ricka Deckarda, Rachael i Roya Batty’ego stanowią przecież w istocie przypowieść o człowieczeństwie, poruszającą problematykę, która po czterdziestu latach rezonuje ze zdwojoną siłą. Superprodukcja Scotta odcisnęła nieocenione piętno na dziejach popkultury dosłownie w każdym możliwym aspekcie – choćby za sprawą niezapomnianej ścieżki dźwiękowej Vangelisa, która stanowiła punkt odniesienia dla takich artystów, jak Aphex Twin czy El-P z Run The Jewels. Na koniec fun fact: wiedzieliście, że w jednej sekwencji wykorzystano materiał nakręcony przez Stanleya Kubricka na potrzeby Lśnienia? Marek Fall
„Pulp Fiction” (1994)
reż. Quentin Tarantino
Oceniać Pulp Fiction to jako oceniać seks. Może po sześćdziesiątce zmienię zdanie, ale na razie śmieszy mnie samo pytanie - napisał kiedyś publicysta Gazety Wyborczej Wojciech Orliński, podsumowując w zasadzie cały temat. Skoro to miejsce czwarte, to spróbujmy wytłumaczyć się z tak wysokiej pozycji w czterech punktach:
- Nowy sposób opowiadania. Pulp Fiction przekręciło w połowie lat 90. wajchę i zbliżyło kino do estetyki teledysków. Szybko cięty montaż, zaburzenia chronologii (trafiali się widzowie, którzy niczego nie skumali, po pierwszych seansach przychodzili do kinowych kas i skarżyli się, że kopia jest źle zmontowana), intensywne atakowanie obrazem.
- Widzowie, którzy sympatyzują z fajnymi gangsterami. Na odwrócenie moralności uwagę zwracali zwłaszcza starsi krytycy, ale oglądającym zupełnie nie przeszkadzało, że bohaterowie, którzy zabijają, są bardzo cool. Ten patent wszedł do kina właśnie dzięki Tarantino - później korzystało z niego wielu, od Guya Ritchiego po Patryka Vegę.
- Moda na retro klasy B. Reżyser inspirował się tanimi książkami i filmami sensacyjnymi, a kicz wyniósł do rangi arcydzieła. W sam raz na Oscary i Złotą Palmę w Cannes - festiwalu, który do tamtej pory doceniał rzeczy dokładnie z drugiej strony estetycznej barykady.
- No i bez tego filmu styl Quentina Tarantino nie wszedłby do głównego nurtu. Kopiować próbowało wielu, nie udało się nikomu.
Jacek Sobczyński
„2001: Odyseja kosmiczna” (1968)
reż. Stanley Kubrick
Przez wiele lat kino science-fiction było traktowane pobłażliwie - jak ten miły, ale trochę dziwaczny dzieciak, który siedzi i skleja modele, podczas gdy jego koledzy grają w piłkę. Trzeba było dopiero Stanleya Kubricka, reżysera, który dokonał rewolucji w każdym gatunku, za jaki się chwytał, żeby to zmienić.
Nie żadne bzdury o atakujących ziemię kosmitach, ale głęboko humanistyczna, filozoficzna opowieść o tym, kim jako ludzie jesteśmy, dokąd zmierzamy i jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Zresztą sami kosmici są tu przedstawieni jako wysoce zaawansowana cywilizacja - w odróżnieniu od kina sci-fi lat 50. i 60, które kazało zakładać aktorom kombinezony, jakieś dziwaczne hełmy i strzelać laserami. Co jeszcze? Przepiękne, poetyckie zdjęcia, pierwsze nieśmiałe próby użycia CGI, wyciąganie przed nawias załogowych lotów w kosmos i sztucznej inteligencji jako naczelnych tematów filmu. Przypominamy - to był rok 1968. Dekadę wcześniej na ekranach królowały filmy pokroju Blob. Zabójca z kosmosu. Stanley Kubrick stworzył gatunek na nowo.
Co prawda to także jedna z tych produkcji, które zostały w pełni docenione dopiero po czasie. W 1969 roku obraz dostał tylko jednego Oscara (i to za efekty specjalne) oraz cztery nominacje. O trzy więcej mają Narodziny gwiazdy z Lady Gagą. Jacek Sobczyński
„Ojciec chrzestny” (1972)
reż. Francis Ford Coppola
Wkraczamy do Kaplicy Sykstyńskiej światowego kina, mierząc się z dziełem, które od pół wieku wywołuje czołobitne reakcje krytyków i widzów – jak Obywatel Kane i chyba żaden inny obraz. Co tu jeszcze można dodać? Paramount kupiło prawa do adaptacji od Mario Puzo za śmieszne 80 koła, a i tak nikt nie chciał się wziąć za kręcenie. Na Ojca chrzestnego wypiął się Sergio Leone i w końcu stanęło na Francisie Fordzie Coppoli. Do zaangażowania się w projekt przekonał go George Lucas i chyba wszyscy powinniśmy sobie życzyć takich przyjaciół w najbliższym otoczeniu.
The Godfather nie robił co prawda oscarowego banku, ale publika szybko ogarnęła, że nie jest to pierwszy film z brzegu. Gangsterska saga rodzinna z niezapomnianymi kreacjami Brando, Duvalla i Pacino - stanowiąca w istocie metaforę powojennej Ameryki - od pierwszych minut sprawia wrażenie monumentalnego przedsięwzięcia; produktu kultury większego niż samo życie. Jest tak wysoko, bo nie było przedtem filmu, który tak silnie połączył kino masowe z artystycznym. Z drugiej strony – te powszechne zachwyty mogą trochę dziwić zważywszy na to, że fabuła poprowadzona jest jednak dosyć nieśpiesznie. Ale może chodzi o pewną humanistyczną prawdę? Jak to mówił Dziki do Pana Żabki w Poranku Kojota: w moim życiu przeczytałem dwie książki. Jedna z nich to Ojciec chrzestny. Gdybyś ją przeczytał, to wiedziałbyś, że pieniądze to nie wszystko, że nie zdradza się przyjaciół i nie dmucha ich żon. Ta sama mądrość zaklęta jest również w ekranizacji Puzo. Marek Fall
„Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja” (1977)
reż. George Lucas
Tu nie mogło być innego pierwszego miejsca. Gwiezdne Wojny to definicja kultury popularnej, film, który zmienił nie gatunek, a całe kino. Poważnie - bez tego tytułu rzeczywistość mogłaby wyglądać dziś zupełnie inaczej.
Film Lucasa zapoczątkował tzw. Hollywood korporacyjne. Opierało się na dwóch filarach. Pierwszym była dominacja Hollywood na światowych rynkach, od lat 80. O bezprecedensowej skali (70-80 procentowy udział w rynku kinowym najważniejszych terytoriów zewnętrznych), której później sprzyjała też światowa hegemonia USA po zwycięstwie w zimnej wojnie. Drugim - wyciskanie każdego możliwego dolara z pozakinowych źródeł dochodów (nowe kanały dystrybucji w kwitnącej TV i na nośnikach, sprzedawanie filmu także jako serialu, książki, komiksu, budowanie i czynienie dochodowymi całych uniwersów fabularnych, zyski z licencji na gadżety i zabawki) - pisał w Dwutygodniku Marcin Adamczak. To także rozkręcenie ery blockbusterów, pod które inni dystrybutorzy układali roczny spis premier. Nie będzie przesadą, jeśli napiszemy, że bez Gwiezdnych Wojen wcale nie musielibyśmy chodzić do multipleksów, a rynek kinowy nie byłby aż tak uzależniony od ekonomii.
Podobno do końca 2015 roku - czyli premiery Przebudzenia Mocy - cały biznes związany ze światem Star Wars zarobił aż 28 miliardów dolarów; dziś ta kwota jest dużo wyższa. To po Nowej Nadziei ruszyły pierwsze fandomy; dziś to zjawisko przynależne wszystkim większym seriom kinowym. Kto wie, czy to nie dzięki Gwiezdnym Wojnom powstała wytwórnia Pixar (to ci od Toy Story czy WALL-E); wielu spośród tych twórców efektów specjalnych, którzy zaczynali pracę w założonym przez George'a Lucasa LucasFilm, przeszła do początkującego Pixara - wraz z wykupieniem przez Steve'a Jobsa części Industrial Light&Magic, oddziału LucasFilm. A sam film? Ukształtował na wiele lat formułę wysokobudżetowego kina dla całej rodziny.
Co prawda z biegiem czasu marka Star Wars z ikony zmienia się w dobrze prosperujące konsorcjum, cyklicznie wydające na świat coraz to nowe tytuły. Dlatego nie jest już tak wyjątkowa, jak jeszcze 20-30 lat temu. Ale w oderwaniu od całej tej ekonomii - niech rzuci kamieniem ten, kto nie zadrżał przy pierwszych taktach tematu Johna Williamsa. To jest magia kina. Jacek Sobczyński