Barcelona wschodu. Jak Bayern przygotował Lewandowskiego do ligi hiszpańskiej

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Bayern Monachium
Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Gdzieś na początku poprzedniej dekady Karlowi-Heinzowi Rummenigge zaczęło w głowie kiełkować marzenie: wyhodować na Allianz Arenie niemiecką wersję tiki-taki. Lata spędzone w Monachium polskiego napastnika mogą się okazać kluczowe w adaptacji na Camp Nou.

Gdy Pep Guardiola zaczął wznosić w Barcelonie jedną z najlepszych oraz najbardziej efektownych drużyn w dziejach futbolu, wiele klubów miało myśl o próbie jej skopiowania. Ale niewiele miało tak dobre podstawy, jak Bayern Monachium, by to zrobić. Podczas gdy świat zachwycał się liczbą wychowanków grających w podstawowym składzie “Blaugrany”, Bawarczycy dochodzili do finału Ligi Mistrzów, wystawiając czterech miejscowych piłkarzy — Philippa Lahma, Bastiana Schweinsteigera, Thomasa Muellera i Holgera Badstubera. A Louis Van Gaal już szykował kolejnych, bo David Alaba miał kilka miesięcy później zadebiutować w pierwszej drużynie, Toni Kroos przejąć zaś w niej stery. Choć burzliwy projekt Holendra nie przetrwał w Monachium próby czasu, katalońsko-holenderska myśl, którą przywiózł do Bawarii, została w niej znacznie dłużej.

Bayern i Barcelona nigdy nie miały ze sobą więcej wspólnego niż tylko wspólny skrót FCB. Podczas gdy w Katalonii już od lat 70. I pojawienia się Johanna Cruyffa jako piłkarza, przywiązywano wagę do stylu, Bayern napędzała myśl o zwycięstwach. Barcelona, jak na klub tego formatu, wygrywała stosunkowo rzadko, ale była czymś więcej niż klubem. Bayern był po prostu klubem. Czyli miejscem, w którym chodziło o wygrywanie jak najczęściej, jak najwięcej. Jeśli szukać w Hiszpanii odpowiednika Bayernu, tradycyjnie raczej byłby to Real Madryt. Przez lata przez Monachium przewinęło się wielu dobrych piłkarzy, ale nigdy nie uprawiano tam kultu trenera czy określonej filozofii gry. Chodziło o to, by mieć najlepszych zawodników i przesadnie im nie przeszkadzać.

Na zmianę myślenia Bayernu o samym sobie wpłynęło wiele czynników. Dwa najważniejsze, to idee gry pozycyjnej przyniesione w 2009 roku przez Van Gaala, mającego za sobą lata spędzone w Ajaksie i Barcelonie oraz zapierające dech w piersiach sukcesy Guardioli. Ale równocześnie do głosu w Niemczech zaczynało dochodzić pokolenie wychowane już według innych standardów. Z generacją Olivera Kahna, Steffana Effenberga i Jensa Jeremiesa można było odnosić wielkie sukcesy, ale trudno było kopiować Barcelonę. Z eleganckimi, nienagannymi technicznie i grającymi raczej inteligencją niż siłą Lahmem, Schweinsteigerem czy Muellerem oraz majaczącymi na horyzoncie w innych klubach piłkarzami w rodzaju Mario Goetzego, który za młodu bardzo przypominał niemiecką odpowiedź na Messiego, można było myśleć o zmianie sposobu gry w piłkę.

Bayern Monachium
Marc Gonzalez Aloma/Europa Press via Getty Images

EUROPEJSKIE UPOKORZENIA

A były ku temu powody. Grająca techniczną, ofensywną piłkę reprezentacja Niemiec Juergena Klinsmanna i Joachima Loewa rozgrywała świetne turnieje, podczas gdy Bayern obrywał w Europie na każdym kroku. Pomiędzy 2001 a 2010 rokiem ani razu nie przebrnął ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Barcelona Guardioli upokorzyła go okrutnie, ale chwilę wcześniej potrafił to zrobić nawet Zenit Sankt-Petersburg. Bayernowi odjeżdżał świat. A w kraju też układało się nie najlepiej. Monachijczykom mistrzostwo wybijały z głowy VfB Stuttgart czy VfL Wolfsburg, a w Dortmundzie coraz ciekawiej wyglądał projekt Juergena Kloppa.

IBERYJSKI HEYNCKES

Kiedy więc zwolniono Van Gaala, który po latach przerwy zdołał przebić się do finału Ligi Mistrzów, nie porzucono idei o tym, że Bayern mógłby mieć swój określony sposób gry. Jupp Heynckes, choć biograficznie odbiegał od poprzednika, został kontynuatorem jego pracy. Lata spędzone w krajach południa Europy, gdy trenował Benficę, Teneryfę, Athletic Bilbao czy Real Madryt, uczyniły z niego mniej typowo niemieckiego trenera niż większość z jego pokolenia. Jego Bayern strzelał mnóstwo goli i grał ofensywnie, a po tym, jak zaadaptował od Juergena Kloppa inspirowaną Guardiolą ideę kontrpressingu, zdołał stworzyć zespół zdolny do rzucenia Barcelony na kolana. Gdy pokonał 7:0 w dwumeczu Barcelonę prowadzoną już nie przez Guardiolę, ale wciąż zbudowaną według jego ideałów, cykl się domknął.

PODSTAWY BARCELONY

To, że w 2013 roku Guardiola wybrał akurat Bayern, było sensacją, ale jednocześnie było ze wszech miar logiczne. Rozchwytywany trener zdecydował się na pracę w miejscu, które już wtedy było najbliższe promowanym przez niego pomysłom. Wychowywanie zawodników na znakomitym poziomie, długie utrzymywanie się przy piłce, obecność bramkarza, który w innych drużynach grałby w środku pola, techniczna gra, błyskawiczny doskok po stracie. Choć Bayern był inny niż Barcelona, a przede wszystkim nie miał Messiego, były w nim fundamenty, na których Guardioli dobrze się pracowało. Zwłaszcza po tym, jak wyciągnął z Katalonii Thiago Alcantarę, uznawanego wówczas za kolejne wcielenie Xaviego Hernandeza. Albo jak Kroosa zastąpił Xabim Alonso. Barcelonizacja Bayernu postępowała.

DLACZEGO NIE BARCELONA

To były mniej więcej czasy, w których Robert Lewandowski ostatni raz zmieniał klub. Zastanawiał się, co będzie dla niego najlepsze po tym, jak przerósł Borussię Dortmund, a cała Polska zastanawiała się razem z nim. Podczas jednej z takich dyskusji Roman Kołtoń, z pełnym przekonaniem, rzucił w “Cafe Futbol”: “A dlaczego nie Barcelona?!”. I stał się klasykiem. To pytanie błyskawicznie zostało symbolem oderwania polskich medialnych ekspertów od rzeczywistości. Niezdolności dostrzegania wad i ograniczeń dobrze grającego w piłkę rodaka. Bo dla każdego poza Kołtoniem było wtedy jasne, dlaczego nie Barcelona. Wystarczyło spojrzeć. Na Lewandowskiego. I na Barcelonę, której atak tworzyli zupełnie inni od niego Messi, Neymar oraz Alexis Sanchez. I która, jeśli szukała jakiegoś klasycznego napastnika, to w rodzaju Luisa Suareza. Latynosa szlifowanego w Ajaksie, a nie Polaka ogranego w Zagłębiu Ruhry.

Bayern Monachium
Alexander Scheuber/Bundesliga/Bundesliga Collection via Getty Images

LEKCJE XABIEGO

Jeśli teraz nie ma większych obaw, czy Lewandowski będzie pasował do specyficznego barcelońskiego grania, czy wymagająca publika Camp Nou uzna go za godnego reprezentowania tych barw, albo czy trener nie wystawi za niego jakiegoś chłopaka szlifowanego w La Massii, to właśnie dlatego, że osiem lat temu Lewandowski wybrał Bayern. Jakiekolwiek potencjalne problemy z kompatybilnością do Barcelony czy ligi hiszpańskiej zostały wyeliminowane właśnie wtedy. Dwoma sezonami rozegranymi u Guardioli, wysyłaniem go na skrzydło albo włączaniem go do gry kombinacyjnej. Ale także indywidualną pracą samego piłkarza.

Jeden z członków sztabu szkoleniowego Adama Nawałki w reprezentacji Polski opowiadał kiedyś, jak Lewandowski zaczął przyjeżdżać na zgrupowania z wielkim zacięciem do indywidualnego ćwiczenia... podań po ziemi. Trenerzy, którzy z nim nad tym pracowali, wydawali się zdumieni, że piłkarz tej klasy chce poprawiać najbardziej trywialny z elementów. Dopiero po czasie Lewandowski wyjaśnił im, że patrząc na Xabiego Alonso, uznał, że jeszcze tego nie potrafi.

Bez tego rodzaju drobnych, codziennych lekcji pewnie nie byłoby pierwszego Polaka na Camp Nou.

UTRWALONA DOMINACJA

Chociaż Bayern, jeśli chodzi o pomysł na grę, nigdy nie zbliżył się do Barcelony bardziej niż za czasów Guardioli, drużyna już nigdy nie była taka sama jak przed nim. Hiszpan wyznaczył standardy niespotykanej wcześniej dominacji, przez co monachijczycy już w prawie każdym meczu mieli grubo ponad 60% posiadania piłki. Carlo Ancelotti jeszcze głównie skupiał się na tym, by zbytnio nie przeszkadzać drużynie, więc ta grała w dużej mierze tak, jak pracował Guardiola. Zbudowany jeszcze przez Hiszpana Joshua Kimmich zaczynał coraz bardziej przejmować dowodzenie nad środkową strefą, a transfery piłkarzy takich jak James Rodriguez jeszcze potęgowały wrażenie, że Monachium to dobre miejsce dla latynoskich techników. A wyciągniętemu z Dortmundu Matsowi Hummelsowi, kolejnemu wychowankowi, technicznie też nie brakowałoby niczego, by grać w Barcelonie.

NIEUDANY POWRÓT

Jedyną w tym okresie próbą odwrócenia trendu i powrotu do Bayernu z czasów przełomu wieków było półtora roku Niko Kovaca, który grał w Monachium jeszcze przed tamtejszą rewolucją kulturową i dla którego bardziej niż elegancja, liczyła się siła mięśni. Co jednak znamienne, mimo zdobycia dubletu w debiutanckim sezonie, ledwie utrzymał się na stanowisku, a kilka miesięcy później, ku westchnieniu ulgi piłkarzy, został zwolniony. Taki sposób gry już nie pasował do Bayernu. Bayernowi już nie wypadało grać tak, jak chciał Kovac. Momentem, w którym stracił najwięcej zwolenników, był dwumecz z Liverpoolem, gdy grał za podwójną gardą i skupiał się na defensywie. Dwadzieścia lat wcześniej było to dla Bayernu normalne w wielkich europejskich meczach. Teraz istniało powszechne oczekiwanie, że Bayern na każdym stadionie świata będzie prowadził grę. A przynajmniej usiłował to robić. Głównym przeciwnikiem Kovaca był Rummenigge. Ten, który najbardziej forsował ideę Bayernu jako klubu wygrywającego po swojemu.

HISZPAŃSKIE IDEAŁY FLICKA

Flick został przez szatnię przyjęty z ulgą także dlatego, że błyskawicznie wrócił do tego, co grało się w Monachium wcześniej. Do ofensywnej gry pozycyjnej. Trener kompletnie nie miał doświadczenia w samodzielnej pracy. Lecz miał za sobą lata spędzone u boku Loewa w reprezentacji. Obaj byli zakochani w Guardioli, Vicente Del Bosque i hiszpańskim sposobie grania. Obaj robili wszystko, by cały niemiecki futbol szedł w tę stronę. Obaj w 2014 roku, w efektownym stylu zdobywając mistrzostwo świata, triumfowali. Znów do Monachium trafił ktoś, kto dominację rozumiał jako posiadanie piłki. Jego Bayern, zgarniający wszystkie trofea pandemicznego świata, był nie tylko najlepszy, ale i najpiękniejszy.

GUARDIOLOWA OFENSYWA NAGELSMANNA

Piłkarskie relacje Lewandowskiego z Julianem Nagelsmannem się nie układały. Jednak jeśli się im przyjrzeć, przypominały wątpliwości, jakie Guardiola miał często wobec klasycznych dziewiątek. Polaka frustrowało, że w taktyce jest już tylko elementem gry ofensywnej, a nie głównym punktem odniesienia całej drużyny. Irytowało go, że Leroy Sane, Kingsley Coman czy Serge Gnabry, wpadając w pole karne, myśleli już o tym, by samemu finalizować akcje, a niekoniecznie szukać podania do Lewandowskiego. Ale to w istocie bardzo barcelońskie podejście. Nagelsmann, również pielęgnujący w swoich klubach odważną grę pozycyjną, niezależnie od tego, czy prowadził Hoffenheim, Lipsk czy Bayern, lubi systemy ofensywne bez typowej dziewiątki, za to z ruchliwymi zawodnikami z przodu. Stąd dziś, życie bez Lewandowskiego planuje z piłkarzami zupełnie innego typu — głównie Mane, Gnabrym czy Muellerem. Tak, jak przez lata organizował je sobie Guardiola choćby w Manchesterze City.

PRZESIĄKNIĘTY POMYSŁEM NA FUTBOL

Osiem lat gry akurat w tym klubie przyniosło Lewandowskiemu nie tylko mnóstwo goli, pieniędzy, rekordów, trofeów i nagród indywidualnych. Sprawiło także, że przesiąknął określonym sposobem grania i przekonaniem, że w futbolu powinno się zawsze zachowywać pewne standardy. Także dlatego tak duże problemy z przekonaniem go do swojej taktyki mieli ci selekcjonerzy reprezentacji Polski, którzy patrzyli na nią bardziej pragmatycznie. Na naprawdę zadowolonego w ostatnich latach Lewandowski wyglądał w kadrze tylko wtedy, gdy prowadził go Paulo Sousa, włączając do gry kombinacyjnej, zwiększając liczbę zawodników ofensywnych, dając mu większą swobodę krążenia po boisku. Późny Adam Nawałka, Jerzy Brzęczek oraz Czesław Michniewicz musieli się już liczyć z surowymi recenzjami kapitana, który w klubie był przyzwyczajony do czegoś zupełnie innego. Wieloletnie występy w Bayernie nie najlepiej przygotowywały Roberta Lewandowskiego do tego, czego wymagała od niego reprezentacja Polski. Za to sprawiły, że nikt już nie śmieje się z pytania: “a dlaczego nie Barcelona?”.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.