Kij w szprychy Xavinety. Jak Camp Nou zamieniło się w miejsce wstydu i drugi Frankfurt

Zobacz również:Memphis Depay działa na wyobraźnię. Uczucie z Barceloną od pierwszego wejrzenia
FC Barcelona v Eintracht Frankfurt: Quarter Final Leg Two - UEFA Europa League
Fot. Eric Alonso/Getty Images

Wstydem nie jest odpaść w ćwierćfinale Ligi Europy, bo przecież Eintracht Frankfurt prowadzony przez Olivera Glasnera to poważna, zorganizowana taktycznie ekipa, o czym Xavi boleśnie się przekonał. Wstydem jest, gdy na własnym stadionie czujesz się jak na wyjeździe. Barcelona została wygwizdana na rozgrzewce przez 30 tysięcy przyjezdnych z Frankfurtu, to ich było słychać wyraźnie głośniej w trakcie spotkania, a później urządzili sobie fiestę w stolicy Katalonii. Ronald Araujo przyznaje, że czuł się nieswojo na Camp Nou, a Joan Laporta zapowiedział wyciągnięcie konsekwencji w sprawie masowej odsprzedaży wejściówek. Zamiast poczuć wsparcie socios, Barcelona została przytłoczona przez tysiące niemieckich gardeł we własnej świątyni. I to może boleć w tej porażce najmocniej.

Xavi opowiadał, że na takim etapie rozgrywek spodziewał się 70-80 tysięcy socios wspierających drużynę w trudnym momencie, gdy trzeba poszukać przewagi przed własną publicznością. Kiedy zniknęła zasada bramek zdobytych na wyjeździe, to własny stadion w rewanżu stał się czynnikiem, który o kilka procent zwiększa szanse na awans. Kto kończy dwumecz przy własnych kibicach, z urzędu ma łatwiej, o czym przekonywaliśmy się już kilkukrotnie. Tak West Ham pożegnał królową rozgrywek Sevillę. Tak Rangersi zmietli Bragę w ćwierćfinale, gdy Portugalczycy nie poradzili sobie z kotłem na Ibrox. Camp Nou przyzwyczaiło, że jest bardziej teatrem i hołduje cichemu docenieniu sztuki, więc nie należało się spodziewać tam ognia. Lecz on rzeczywiście się pojawił i to w wykonaniu przyjezdnych.

Kiedy Eintracht Frankfurt przyjmował Barcelonę u siebie, czuć było, że to wyjątkowe święto w historii tego klubu i specjalny moment. Do gabinetów przyszło 300 tysięcy zapytań o wejściówki, czyli sześć razy więcej niż może przyjąć obiekt niemieckiego klubu. To było miarą pucharowego sukcesu ekipy Olivera Glasnera. Frankfurt był głodny emocji, dlatego do Barcelony poleciało 30 tysięcy kibiców Eintrachtu i przemalowało La Ramblę na biało. Większość z nich weszło również na trybuny Camp Nou, co dało efekt, jakby Eintracht dwa spotkania tej rywalizacji rozgrywał u siebie. Katalończycy wyciszeni i przygaszeni, Niemcy rozemocjonowani i dający wyraz wyjątkowości tej chwili.

Kiedy piłkarze Xaviego wybiegli na rozgrzewkę, zostali masowo wygwizdani i spotkali się z buczeniem na własnym stadionie. W trakcie samego meczu do ich uszu dobiegały przede wszystkim niemieckie przyśpiewki. Kiedy rzucili okiem na trybunę czasem podnoszącą doping, świeciła pustkami, bo kibice Barcy na znak protestu opuścili Camp Nou. Chcieli dobitnie pokazać, że nie zgadzają się z tak patologiczną sytuacją, gdy Eintracht w stolicy Katalonii czuje się jak u siebie. Obrazki po ostatnim gwizdku wygranego 3:2 spotkania były jeszcze bardziej dobitne – na trybunach zostały tylko białe koszulki, a Eintracht świętował w najlepsze awans do półfinału Ligi Europy.

Jak w ogóle mogło dojść do takiej sytuacji? Zwykle Camp Nou we większości ma przypisane miejsca dla socios-karnetowiczów, czyli każdy od wielu lat jest przywiązany do swojego krzesełka i może dysponować tym miejscem. Okazało się, że kibice Barcelony masowo zaczęli odsprzedawać swoje wejściówki dla zarobku, stąd ponad 20 tysięcy fanów Eintrachtu weszło na ich sektory. Wystarczą dwie-trzy takie akcje w roku i karnet się zwraca, więc socios pozwalają sobie na takie zachowania. Dla wielu z nich karnet na Barcelonę to bardziej kwestia statusu społecznego, przywiązania i tradycji, niż rzeczywista chęć oglądania każdego spotkania i wspierania drużyny. Najlepiej świadczy o tym fakt, że na Camp Nou mogło się pojawić jeszcze 20 tysięcy kibiców więcej. Eintracht nie wyparł fanów Barcelony i nie wygonił ich ze stadionu, po prostu nie było maksymalnego zainteresowania tym spotkaniem, a dodatkowo pojawiła się okazja zarobku, skoro Niemcy masowo ruszyli do stolicy Katalonii.

I to jest temat, jakim powinien się zająć Joan Laporta oraz jego zarząd, bo to niedopuszczalne, że w ćwierćfinale Ligi Europy – traktowanej przecież przez Barcelonę jak najbardziej serio – klub czuje się u siebie, jakby grał na wyjeździe. To czas do zastanowienia się nad systemem karnetowym, gdzie na stałe miejsce na stadionie socios czekają około dziesięciu lat, a sam proces oddawania klubowi wejściówek lub przekazywania ich pozostawia wiele do życzenia. Na bramkach i tak nikt nie sprawdza tożsamości, stąd możliwe było zaproszenie 20-30 tysięcy sympatyków Eintrachtu po odsprzedaniu im miejsc na boku. Pojedyncze osoby sporo zyskały, bo ceny zaczynały się od 160 euro na najgorsze sektory. Barcelona jednak poczuła się upokorzona nie tyle samym rezultatem 2:3, co poczuciem, że dwa razy musieli zagrać we Frankfurcie.

Odkładając już na bok samą kwestię kibicowską, Barcelona będąca drużyną w największym gazie zaraz po Liverpoolu w tym roku trafiła wreszcie na słabszy moment i rywala, który zneutralizował ją taktycznie. Oliver Glasner pokazał Xaviemu, że nie ma co jeszcze popadać w samozadowolenie i czeka go wiele pracy do wykonania, aby ta maszyna funkcjonowała perfekcyjnie. Praca w środku pola, agresywne doskoki i błyskawicznie, liczebne wyjścia z kontratakami zaskoczyły Katalończyków. Oczywiście, że poziom Oscara Minguezy nie przystoi Barcelonie, a przed Erikiem Garcią jeszcze sporo pracy w pojedynkach w defensywie, ale nie można się tłumaczyć samym brakiem Gerarda Pique czy kontuzją mózgu drużyny Pedriego. Już do przerwy Eintracht prowadził 2:0, a skończyło się na 3:2 po ofiarnych próbach ratowania tego przez Barcelonę w doliczonym czasie gry. Blaugrana chciała sięgnąć po Ligę Europy i zdobyć pierwsze trofeum za Xaviego, więc to bolesne doświadczenie. Tym bardziej, że to była jedyna szansa, aby zasypać dziurę budżetową po zaplanowaniu co najmniej ćwierćfinału Ligi Mistrzów. A tak ambitne plany finansowe znów trzeba podzielić na kilka razy, bo klub cały czas działa na przeszacowaniu przychodów.

Joan Laporta nie bał się słów o wstydzie po tym, co zobaczył na Camp Nou. I miał na myśli przede wszystkim obraz stadionu. Nie tak Katalonia ma celebrować wielkie europejskie wieczory, nawet jeśli Eintracht Franfkurt i ćwierćfinał Ligi Europy nie jest tym, do czego przyzwyczaili się latami. Z takimi wyzwaniami też trzeba sobie radzić. Czasem zbyt bardzo myśląc o swojej wielkości, można zapomnieć o teraźniejszości. To West Ham, Lipsk, Rangers czy właśnie Eintracht będą myśleć o wrzuceniu Ligi Europy do gabloty. Barca już snuła plany powrotu do Champions League i rywalizacji z największymi, skoro nawet Villarreal może zagrać w najlepszej czwórce Europy, a została zaskoczona przez Eintracht. Spokojnie – tu nie ma co popadać ze skrajności w skrajność czy destabilizować i tak błyskawicznych efektów pracy Xaviego. Ale ten wieczór na wielu płaszczyznach powinien dać do myślenia. Sportowo, finansowo, organizacyjnie. Czasem taki zimny prysznic jest potrzebny, by zbyt szybko nie uwierzyć w swoją nieomylność. Barcelona z takimi rezultatami już chciała lecieć w kosmos, ale najpierw musi przejść serię szkoleń. Eintracht to nie jest kompromitacja pokroju Liverpoolu czy Bayernu, ale na pewno zostanie w głowie Xaviego i spółki na długo.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.