Były momenty, kiedy w redakcyjnym gronie podśmiechiwaliśmy się z tej uznanej brytyjskiej wytwórni – jakby nie patrzeć: zasłużonej i niezwykle wpływowej, jeśli chodzi o scenę elektroniczną. Powód? Umoszczenie się na laurach i wypluwanie generycznej muzy, której twarzami zostali Bonobo czy The Cinematic Orchestra.
Artykuł pierwotnie ukazał się w sierpniu 2022 roku.
Na tę potrzebę ukuto nawet sarkastyczny termin Nędza Tune. Bo nudno i przewidywalnie, bo nijako i bez startu do tego, czym label założony przez duet Coldcut zapisał się na kartach undergroundowej historii. Żadną tajemnicą nie jest, że tacy artyści, jak chociażby Amon Tobin, Roots Manuva, Wiley, Mr. Scruff, DJ Vadim czy The Bug stanowili o sile ówczesnego podziemia. Zresztą album The Fire ostatniego z nich zwyciężył w licznych rankingach za 2021 rok. Jednak to nie stara gwardia jest obecnie koniem pociągowym brytyjskiej oficyny. I to również nie jest tekst o tym, że kiedyś to było, a teraz to nie jest. Wręcz przeciwnie, bo ostatnie lata – z ponad trzydziestoletniej historii Ninja Tune – udowodniły, że odświeżenie rostera okazało się zbawienne. A wszyscy ci, którzy ziewali na samą myśl o kolejnych wydawnictwach labelu Matta Blacka i Jonathana More’a dostali wspaniałe remedium na artystyczny stupor.
Stara gwardia trzymająca fason
Celowo nie poświęcamy zbyt dużo miejsca historii Ninja Tune. Nie dość, że to materiał na obszerną książkę, to lepiej skupić się na współczesności. Przez długie lata londyński label bywał dla wielu słuchaczy obojętny. A czasy Finka, Bonobo czy The Cinematic Orchestra są znacznie bliższe klimatom Wychowanego na Trójce niż temu, czego progresywni słuchacze poszukują w muzyce. Czyli szeroko rozumianej innowacyjności, niebanalnych kompozycji, patrzenia w przyszłość lub futurystycznej reinterpretacji czasów minionych. A downtempo, nu-jazz i ich muzakowe pochodne zupełnie tego nie gwarantowały. Bo, z całym szacunkiem, ale ile można słuchać na pętli Black Sands, Ma Fleur czy Perfect Darkness. Jak ze słynnego mema o Yoko Ono: girl, move on.
Ale po 2015 roku Brytyjczykom udało wydać się kilka albumów, które – pomimo mało odkrywczych dźwięków – oferowały artystyczną jakość. I przyciągały uwagę melodyjnością, pomysłami czy lekkim liftingiem dobrze kojarzonych brzmień. Tutaj należy wymienić takie nazwy, jak m.in. Nathan Fake, Floating Points, Ash Koosha, Julianna Barwick, Forest Swords czy Machinedrum. Problem polegał jednak na powtarzalności i stawianiu na pewne wizerunkowo nazwiska. Czego brakowało ekipie Ninja Tune? Odwagi w podejmowaniu decyzji, które być może nie zagwarantują wysokiej sprzedaży i nie zadowolą starzejącej się grupy odbiorców. Za to przyciągną tych, którzy stracili wiarę w diggerskie umiejętności tamtejszych A&R-ów. I tych, którzy postawili krzyżyk na niegdyś ważnej dla rozwoju muzyki wytwórni.
Życiodajna świeża krew
Żeby nie było – to nie tak, że Ninja Tune nagle wyskoczyło zza krzaka, krzycząc how do you do, fellow kids, macie tu muzę, która bankowo siądzie. Nie potrzeba specjalnej dedukcji, żeby skumać, że proces dział się od kilku dobrych lat. Od początku 2022 roku widać tego namacalne efekty. Zarządzającemu duetowi Coldcut i ludziom pracującym z artystami/-kami udało się uchronić wytwórnię od wiszącej nad nimi boomerskiej gilotyny. W idealnym momencie uniknąć oskarżeń o wałkowanie w kółko tych samych tematów. Trochę jak ze słynnych plotek o przetaczaniu krwi przez członków The Rolling Stones w celu utrzymania witalności. Sam dziwię się, że to piszę, ale Ninja Tune znowu stało się odkrywczym labelem. Swoistym papierkiem lakmusowym tego, czym żyje obecna scena w Wielkiej Brytanii, ale też w pozostałych częściach globu.
Oficyna kojarzona przez lata z elektroniką, jazzem i ewentualnie – spoglądam w kierunku Big Dada – hip-hopem zupełnie przestawiła wajchę. Zamiast serwować w menu frytki z batatów polane mayo srirachą, skumali, że warto przechwycić niewyeksploatowane perełki z podziemia. A przecież w UK to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a Hyperdub czy Warp wcale nie mają monopolu na najsmaczniejsze kąski. Swoją drogą, alma mater Aphex Twina czy Boards of Canada również przechodzi intrygujący tuning. Post-punkowa awangarda od Squid, chimeryczny Yves Tumor czy spirytualny jazz z wpływami folku Nali Sinephro to muzyka, która jest teraźniejszością. Koniec z bazowaniem na sentymentach, czas iść dalej. I świetnie, że Ninja Tune również kroczy tą ścieżką.
Weźmy chociaż pandemiczne dwa lata. Angaż Julianny Barwick i jej przepiękna płyta Healing Is a Miracle. Albo poprawne – choć stosunkowo nudnawe – Crush Sama Shepherda i solidny album duetu Bicep. Okej, stare, znałem. No to wystarczy spojrzeć na Black Country, New Road, Anz, Yayę Bey czy Sofię Kourtesis. Ekipa różnorodna jak skład mema me and the boys inspirowanego Spider-Manem z lat 60. Jest klezmerski, eksperymentalny post-punk; jest esencja klubowego UK soundu romansującego z r’n’b; jest wyluzowany soulful rap i peruwiański house przefiltrowany przez berlińskie doświadczenia. To tylko część transferów, jakie zasiliły seniorski, niedomagający zespół Ninja Tune. Ale już na tych przykładach doskonale widać, jak wiele daje różnorodność i wyjście poza – uwaga, paskudne określenie – własną strefę komfortu.
Zresztą, o BCNR pisał na łamach niuansa Marek Fall: bywają dziwaczni i pogmatwani; poszczególne partie instrumentów dętych czy smyczkowych mogą niezbyt dobrze kojarzyć się pod naszą szerokością geograficzną; w ich kontekście przedrostek post- odmieniany jest przez wszystkie przypadki, a oni sami bywają nazywani najlepszym cover bandem Slint, ale potrafią robić rzeczy olśniewające, których nie słyszeliśmy u nikogo innego. Idąc dalej: debiutancka płyta zespołu zagościła na wysokim, szóstym miejscu w naszej topce zagranicznych płyt za 2021 rok. Tegoroczny longplay – Ants From Up There z miejsca okazał się klasykiem.
Dorzućmy jeszcze będącego w nieustannie życiowej formie Leona Vynehalla. Zarówno debiutancki longplay Nothing Is Still, jak i ubiegłoroczny Rare, Forever to ambitna elektronika najwyższej próby. Albo Indię Jordan, którzy reinterpretują brytyjskie parkietowe klasyki. Według ich definicji ma być szybko, intensywnie, radośnie. EP-ka „Watch Out!” to karkołomny przelot przez breakbeat, speed garage i oparty na wokalnych samplach house. Euforyczna, nieskrępowana niczym zabawa. Niech to będą hymny post-pandemicznego powrotu do clubbingowych realiów – pisałem przy okazji tego artykułu.
Podobnie wygląda sytuacja u Sampy the Great, której The Return ukazał się nakładem londyńskiej wytwórni. Jest przecież nieoceniona Marie Davidson – w pakiecie ze swoim składem L'Œil Nu – oraz płynąca na fali zajawy azjatycką muzyką klubową 박혜진 Park Hye Jin. Swego czasu w NT wydawała też Peggy Gou, gwiazdka djingu wyłożonego wzorami Louis Vuitton. Można lubić lub nie, ale warto odnotować czujne oko skautów.
W Technicolour, czyli sublabelu kultowej oficyny, zadebiutowała polska producentka VTSS. Po berlińskim epizodzie przesyconym szybką techno wygrzewką, Martyna Maja skręca ku bardziej eklektycznym klimatom. Wynikiem tego przeprowadzka do Londynu i kontrakt z siostrzaną wytwórnią Ninja Tune. Co więcej, wątek Technicolour jest o tyle ciekawy, że wydawali tam m.in. Octo Octa, Umfang, Yu Su, Hieroglyphic Being czy Project Pablo. A więc ścisła czołówka klubowej sceny, której horyzonty sięgają daleko poza parkiet.
W kontekście gatunkowej dywersyfikacji nie da się nie wspomnieć o Nabihah Iqbal, Romare, Jaydzie G czy Helenie Hauff. Albo duecie Bicep czy nowozelandzkim wrażliwcu Jordanie Rakeiu. Wszyscy albo zaliczyli przyzwoity epizod, albo regularnie pojawiają się w planie wydawniczym NT. I dostarczają ponadprzeciętną muzykę. Na ich tle nieco bladziej wypada DJ Seinfeld. Sierota po krótkotrwałej modzie na lo-fi house, poszukująca później własnej tożsamości. Dominacja breakbeatu i UK garage'u, którym momentami niebezpiecznie blisko do piosenkowej generyczności Bonobo. Ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
A gdyby dodać jeszcze wzmiankę o pozamuzycznych działaniach Ninja Tune, otrzymamy komplet tego, jak powinien wyglądać solidny label środka przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku. Modowe collabo z marką Carhartt, efektem którego udział w kapsułowej kolekcji Relevant Parties. I kontynuacja serii podcastów, które zaczęli na długo przed pandemiczną modą. Wiadomo, że teraz każdy musi mieć swoją przestrzeń do wygadania się przed mikrofonem. Na szczęście programu NT nie prowadzi jedynie Bonobo, a wszyscy artyści/-tki związane z marką. I tak – mieliśmy na przykład piękny crossover Black Country, New Road z kultowym zespołem Slint. Albo gadkę z London Contemporary Orchestra odpowiedzialnymi za zamieszanie u Actressa czy Floating Pointsa i Pharoaha Sandersa. Jak i również dyskusję o zdrowiu psychicznym w branży muzycznej, w której udział wzięli m.in. Yaya Bey, Peach czy ELKKA. Częstotliwość mogłaby być większa, ale i tak jest przyzwoicie. Astrologowie ogłaszają złoty czas Ninja Tune. Populacja dzieci marnotrawnych zwiększa się.
Komentarze 0