W piłce zawsze charakter jest najważniejszy. Jak kadra odpędziła szwedzkie demony (KOMENTARZ)

Zobacz również:Z NOGĄ W GŁOWIE. Jerzy Brzęczek – jedyny naprawdę niekochany w reprezentacji
robert lewandowski.jpg
fot. Charles McQuillan/Getty Images

Pokonanie Szwecji w drodze na mundial w Katarze przypominało skręcanie skomplikowanego mebla z IKEI. Trzeba w takich przypadkach uważać – jedna śrubka nie w tym miejscu, co trzeba i składasz komodę czy inny stół od początku. Ale Polacy działali jak grupa wykwalifikowanych, doświadczonych pracowników, którzy właściwie bez instrukcji, z zamkniętymi oczami, potrafią robić takie rzeczy. Awans do MŚ – szczególnie ze względu na arenę zmagań – przypomniał mi wrześniowy wieczór 2001 roku, kiedy to Jerzy Engel w swoim szczęśliwym prochowcu fruwał do góry, podrzucany przez polskich piłkarzy. Mundial był wtedy dla nas wyczekiwanym prezentem, dziś jednak bardziej obowiązkiem, luksusem, do którego trochę przywykliśmy w kontekście wielkich turniejów. W sytuacji, w której obecnie znalazła się Polska, na granicy wojny, z nieprawdopodobnym ciężarem cierpienia, jakie przynoszą ze sobą uciekający przed rosyjskimi najeźdźcami nasi sąsiedzi z Ukrainy, ten moment radości jest jeszcze bardziej wymowny.

Gol Marcina Żewłakowa przeciwko Norwegii wieńczył dzieło. Był dla nas sygnałem do natarcia na czeluście nocy, kolejnych drinków i piw, świętowania powrotu na salony po 16 latach. Teraz Marcin zasiadł na stanowisku komentatorskim na Stadionie Śląskim i niewiele osób w Kotle Czarownic czuło tak dobrze to, co działo się na murawie.

Czesław Michniewicz płakał na ławce rezerwowych. Chyba nigdy wcześniej w historii polskiej piłki nie było sytuacji, w której reprezentacja walczyłaby o awans do wielkiego turnieju w tak abstrakcyjnych okolicznościach. Wojna za naszą wschodnią granicą przewartościowała priorytety i wywróciła do góry nogami barażowe drabinki.

Kilka lat temu byliśmy razem z Krzyśkiem Stanowskim i rodzinami w Barcelonie. Obecny selekcjoner kadry wpadł tam z synami na kilka dni. Barca grała w Lidze Mistrzów z Manchesterem City, ja – nieco przypadkowo – musiałem usiąść na stanowisku komentatorskim Canal+, a po powrocie do naszego apartamentu do rana rozmawialiśmy o futbolu. Od kiedy Michniewicz został selekcjonerem, słyszał głównie zarzuty o przeszłość, stąd pewnie częściowo ulga i łzy po ostatnim gwizdku, ale ja skupię się tylko na jednym wątku. To gość, który kocha piłkę nożną ponad wszystko. Jest w stanie gadać o niej 24 godziny na dobę. Potrafi zamęczyć gadaniem o taktyce i personaliach. Nie miałem oczywiście wówczas pojęcia, że mieszkam z przyszłym selekcjonerem, ale widziałem dużo ognia w oczach.

Gol Marcina Żewłakowa przeciwko Norwegii wieńczył dzieło. Był dla nas sygnałem do natarcia na czeluście nocy, kolejnych drinków i piw, świętowania powrotu na salony po 16 latach

Życie Michniewicza jest w ostatnich miesiącach absurdalnym rollercoasterem. Nieudana przygoda z Legią została zwieńczona awansem do mistrzostw świata. Wyniki ze stołecznym klubem w ekstraklasie są czymś tak samo niewytłumaczalnym, jak szybki sukces z kadrą. Myślę, że meczem ze Szwecją zamknął on za sobą trudny rozdział. Niektóre drzwi już chyba nie będą otwierane.

Akurat ta reprezentacja ze Skandynawii wywoływała we mnie wieczne traumy, ból zębów. Kojarzyła mi się z przeciwnikiem, z którym pozornie mamy wyrównane szanse, a jednak takim, który zawsze na koniec z nami wygrywa. Siedziałem idealnie na wprost sytuacji, w jakiej Jerzy Brzęczek stracił piłkę na rzecz Fredrika Ljungberga, też na Śląskim. Tamten błąd kosztował nas porażkę i wcale nie tak dużo zabrakło, żeby to Brzęczek mógł wziąć rewanż za własne niepowodzenie, ale został zwolniony i zastąpiony blagierem Paulo Sousą. To istotny wątek.

Piłkarze szukają motywacji na różne sposoby. Niedawno Jan Bednarek powiedział mi, że będą chcieli pokazać Sousie, jak duży błąd popełnił, zostawiając ich właściwie bez pożegnania. Jeśli to miało pomóc, to tym lepiej, że „siwy bajerant” jest już na innej półkuli globu.

Życie Michniewicza jest w ostatnich miesiącach absurdalnym rollercoasterem. Nieudana przygoda z Legią została zwieńczona awansem do mistrzostw świata. Wyniki ze stołecznym klubem w ekstraklasie są czymś tak samo niewytłumaczalnym, jak szybki sukces z kadrą.

Jestem pod wrażeniem tego, jak zagraliśmy ze Szwecją na zimno. To nie był wcale łatwy mecz. W 2001 roku Polska miała Emmanuela Olisadebe, teraz ma Matty’ego Casha, jasny płaszcz Engela zastąpił inny szczęśliwy – ciemny Michniewicza. Świetny mecz zagrał wreszcie Wojciech Szczęsny, wychowałem się na występach jego ojca, teraz syn ma tyle spotkań w kadrze co Jan Tomaszewski. Wszyscy narzekali na Piotra Zielińskiego w barwach narodowych, aż w końcu przystemplował nasz sukces. No i Robert Lewandowski – on zawsze staje na wysokości zadania.

Szwecja okazała się demonem z gatunku tych, których dzieci boją się wtedy, gdy robi się ciemno. Jesteśmy dzisiaj drużyną silniejszą psychicznie, lepszą piłkarsko, niż Skandynawowie. Wchodzący w końcówce Zlatan Ibrahimović to symbol zmian pokoleniowych. Choć Ibra uważa się za najlepszego piłkarza świata, to dziś od Lewego dzieli go przepaść. Sam awans do mistrzostw świata niczego oczywiście nie oznacza. Byliśmy w Niemczech w 2006, z żałosnym efektem, podobnie jak w Rosji w 2018. Byliśmy w 2002 roku w Korei i Japonii, katastrofy, jaka nas tam spotkała, nie spodziewał się nikt, kto upojony golami i procentami skakał z radości po golach biało-czerwonych w starciu z Norwegią. Dlatego jutro trzeba o Szwecji zapomnieć.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.