Czy tym podsumowaniem wywołamy Burzę? Jaki jest najtwardszy rewir w Polsce? Gdzie naprawdę ubiera się diabeł?
Jedno wiemy na pewno – 2021 rok to świetne 12 miesięcy dla polskiej muzyki. Zanim wyróżnimy najciekawsze długogrające wydawnictwa, trzeba się przyjrzeć najlepszym utworom, które w ciągu kilku minut dostarczały nam w kończącym się roku energii, powodów do zadumy czy wzruszeń. Celowo zrezygnowaliśmy z wyróżniania samych singli. Najlepsze kawałki mogą nimi być, ale mogą się też kryć głęboko w tracklistach przesłuchanych przez nas w tym roku albumów.
Karwan – „Hymn Osiedli”
Na przełomie pierwszej i drugiej dekady lat dwutysięcznych Karwan uchodził za nową nadzieję podziemia. I wydawało się, że zdoła wykorzystać prędkość, której nabrał w undergroundzie, żeby przebić szklany sufit. Za Wielkim sercem, Pozmieniało się dookoła i Grą na żywo u Quiza czy Fabryką snów nie poszło jednak za wiele. Ale w tym roku – już po trzydziestce – KRW powrócił z niebytu. I – jakby mało było zaskoczeń – dokonał tego w wytwórni Szpaka, Gugu. Hymn Osiedli ze Wschodu Końca z miejsca pozwala jednak zapomnieć o jakiejkolwiek luce czasowej. Łobuzerskie delivery, nonszalancja w kaskadowych rymach i beat jak z Materiału producenckiego sprawiają, że na nowo rozpoczyna się bieg do marzeń, gdy byłeś gówniarzem; ziszcza się mokry sen każdego trueschoolowca. Karwan pisze tutaj swoje Wakacje z duchami; wywołuje słoneczną nostalgię jak nikt inny. Marek Fall
Anatol – „Bydgoska Rezygnacja”
Co się robi z Bydgoszczą wie każdy, kto spędził w polskiej memosferze chociażby jeden dzień. Ale czy można mówić źle o mieście, które stało się chociaż pośrednią inspiracją dla takiej piosenki? Szarość swojego miasta Anatol transmutuje w wielki promień hałaśliwej światłości i udowadnia, że shoegaze jako gatunek nadal ma przed sobą wielki potencjał do rozwoju i wyjścia z cienia Loveless My Bloody Valentine, które nadal stanowi ostateczny punkt odniesienia w myśleniu o ścianie gitar. Warszawskie trio zapożycza sporo od ekipy Kevina Shieldsa, ale zamiast ładować miliony funtów w najwymyślniejszy sprzęt i tysiące godzin spędzonych w studiu, poszukuje nowych audialnych przestrzeni przy użyciu technik lo-fi. Bydgoska rezygnacja to seria eksplozji i implozji, która przedstawia melancholię jako płomienne uczucie, które rozsadza od środka i sprawia, że kolory zaczynają się zlewać ze sobą. Niby sześć i pół minuty, a są tu całe lata skumulowanych doświadczeń i przeróżnych stanów emocjonalnych. Cyryl Rozwadowski
CatchUp – „Parę dni”
Nie bez powodu postawiliśmy na pierwszy singiel z debiutanckiego albumu CatchUpa. To nie tylko dojrzały real talk dwudziestolatka, który zamiast wykrzykiwać rzeczy, których później będzie żałować, decyduje się na chwilę wyciszenia. To także idealna zapowiedź pierwszego wydawnictwa obiecującego newcomera, na którym CatchUp objawił się jako utalentowany twórca, który z pomysłem (i humorem) potrafi żonglować gatunkami. Tak powinien brzmieć współczesny rap made in Poland. Tak powinny brzmieć radiowe hity mainstreamowych stacji – z chwytliwym refrenem, ale i przemyślanym tekstem. Karina Lachmirowicz
Hodak – „Oh No!”
Przełomowy moment w karierze świeżo upieczonego Młodego Wilka? Premiera Oh No! – singla promującego drugi album nagrany z 2K. Podobnie jak na Customie, tu także porusza kwestię nieustannego wyścigu po wygraną i relacjonuje początki kariery w branży prawie jak porno. Jeżeli Oh Wow narobiło w zeszłym roku sporo szumu, to jego kontynuacja umocniła pozycję Hodaka na rapowej scenie. Laid-backowe flow, charakterystyczna barwa głosu i niepowtarzalna więź z producentem sprawiły, że Młody H szybko wyróżnił się w hip-hopowym krajobrazie. Karina Lachmirowicz
Kizo – „Disney”
W finałowym odcinku siódmej edycji Tańca z gwiazdami, Mariusz Pudzianowski – przebrany za Shreka – zatańczył jive’a z Magdaleną Soszyńską-Michno. Strongman ze sterczącymi zielonymi uszami walczył o wdzięki kuso odzianej Fiony. Dwoił i się i troił, by udowodnić, że pod groźną powłoką wydatnych mięśni i grubej skóry jest kochające bezgranicznie serce. I właśnie tak, niczym podekscytowany Zbigniew Wodecki podnoszący tabliczkę z perfekcyjną dziesiątką, odbieram ostatnie poczynania Kizo, który najwyraźniej zrozumiał, że prężenie bica nie powinno być jego jedynym atutem, a kontrapunktem dla wodospadu emocji z reguły niemieszczących się w maczystowskim kanonie twardego chłopa. I dlatego właśnie Disney, mimo natrętnej eskowości, ujmuje tak mocno. Jest odważną formalnie deklaracją romantyka ukrytego w skórze bestii. Łobuz, serio, kocha najbardziej. Cyryl Rozwadowski
Mata – „Szafir”
Nie Patoreakcja, nie Nasza klasa ale to DRILL, nie Papuga, ani nawet nie SKUTE BOBO. Największe uznanie niuansowej redakcji zdobył rozczulający lovesong Szafir. Numer nagrany przez Matę w trybie low-key, nawinięty trochę od niechcenia i oparty na triumfalnym bicie Trooh Hippiego. Zgodnie ustaliliśmy, że mało było w tym roku tak chwytliwych refrenów, jak ten, w którym grany jest OG Kush z wodą. Nie dość, że Szafir to radiowy przebój z gatunku wholesome, to jeszcze stanowi uniwersalną opowieść o kompletnym zauroczeniu. O często krótkotrwałym, pierwszym etapie związkowej miłości – zupełnie nieskalanej problemami życia codziennego i kłótniami bez konkretnego powodu. Lech Podhalicz
OIO – „Moonwalk”
Pokażcie nam inną rapową supergrupę, która z takim impetem weszła na krajową scenę, poczekamy. Kolektyw OIO zrobił to właśnie numerem Moonwalk, po dłuższym teasowaniu projektu fresh jak Prince. Zespół złożony z czołówki, Young Igiego, Okiego i Otsochodzi, to niezwykle zgrane połączenie, nowatorskie spojrzenie na rap i wypełnienie sporej trapowej pustki wśród polskich grup. Robią cosplay amerykańskiego hip-hopu, tworzą trendy na TikToku i wyprzedają trasy, ale pozostają wierni swojej wizji – nie tworząc ambitny rap, tylko melodyjne hity. Karina Lachmirowicz
Belmondawg — „Followup” feat. Dizkret
W jednej z początkowych sekwencji teledysku Macieja Buchwalda – Bartek Walos eksponuje winyl W strefie jarania i w strefie rymowania. I duch błyskotliwego laid-backu Dinali rzeczywiście unosi się nad Followupem. Przewrotnie – Belmondawg wykorzystuje nawet tak ulotny beat do rozliczenia ze swoimi demonami, ale zaraz potem – po koleżeńsku – zostawia przestrzeń Dizkretowi, który całkowicie zawłaszcza numer i urządza sobie tour de force. Jego zwrotka to przecież instant classic. I to pomyłka jak Panteon i Partenon, że Followup tak nisko w zestawieniu. Marek Fall
Oliwka Brazil – „Big Mommy”
Jeden z najbardziej kontrowersyjnych numerów tego roku? Zgadza się. Jeden z najbardziej odważnych numerów w historii kobiecego rapu w Polsce? To też prawda. Oliwka Brazil z hukiem weszła na hip-hopową scenę jako największy koszmar wszystkich twardogłowych słuchaczy. Bo jak debiutować na zmaskulinizowanej scenie, żeby na starcie zostać zapamiętanym? Na przykład nie gryząc się w język, przełamując stereotypy i serwując sekspozytywny track, jakiego w polskim rapie jeszcze nie było. Premiera Big Mommy wywołała sporo dyskusji, czasami słusznie zarzucając raperce bodyshamingowe wersy, a momentami negując wszystko, co wychodzi z inicjatywy pewnej siebie kobiety w branży muzycznej. Sami jesteśmy ciekawi trajektorii tej kariery, ale tak głośnego debiutu nie było na tej scenie od dawna. Karina Lachmirowicz
Jerzyk Krzyżyk – „Ona mi” feat. Alick (ĆPAJ STAJL)
Czy tak właśnie brzmi najdziwniejszy singiel tego roku? Kto by pomyślał, że A – będę chwalił utwór wyprodukowany przez Urbańskiego; B – z miejsca zaintryguje mnie newcomer, który wdał się w komitywę z hersztem krakowskiego Ćpaj Stajl. A pomyśleć, że jeszcze chwilę temu najbardziej zaskakujące muzyczne collabo tworzyli Sting i Shaggy. Szczerze to nie wiem co jest 5 i jak w ogóle zaklasyfikować ten skrajnie ekstrawertyczny, podszyty punkowym bassline’em kawałek. Mimo tych osobliwości, Ona mi to numer, który sprzedał się słuchaczom już po pierwszej nutce. Bo intrygujący, bo świeży, bo nieokiełznany. Kupiłem niemalże w ciemno i czekam na debiut Krzyżyka pod szyldem Dyspensa Records, jak na trzecią dawkę Pfizera. Lech Podhalicz
Barto Katt – „Monidło” ft. Wuja HZG, Drumlinaz
Bartek na Yuppie urządził sobie euforyczny rajd, ale – pomiędzy zwariowaną woltyżerką z samplami i rzucaniu wyzwań Kanyemu Westowi – pozwolił sobie na uczuciową ekspozycję i osobiste rozliczenia. Ta bossa nova z Monidła, poświęcona miłosnym rozczarowaniom i niepokojom samotności, to najlepsze tło pod ostatni taniec, jakie tylko można sobie wyobrazić. Bo kiedy wszystko jest zagmatwane, co innego pozostaje jak nie pląsy? I tylko sprawą dla Macieja Trojanowskiego jest ta sytuacja z cyklu Nie do wiary, że Denisa Rozrabiakę tej sceny było stać na taką refleksyjność i taką elegancję. Marek Fall
Lutto Lento – „VERSION Epilogue”
Lutto Lento to bez wątpienia ścisła czołówka polskiej sceny klubowo-eksperymentalnej. Enigmatyczny producent zapatrzony w okultystyczną symbolikę, fantastyczne baśnie i newage’ową duchowość. Jego znakomity album LEGENDO to jednak bardziej piekielne czarnowidztwo niż cukierkowa Kraina Ooo z Pory na Przygodę. A wyróżniającym się elementem jest czerpiący z karaibskich riddimów VERSION Epilogue. Głęboki reggaeton czy ponure neoperreo? A może odrysowana od linijki trance’owa produkcja i niepokojący skowyt syren? Warszawski alchemik postanowił, że wrzuci do bulgoczącego kotła wszystkie te składniki. Efektem spektakularny, podniosły banger łączący przykurzony tradycjonalizm z digitalową perfekcją. Lech Podhalicz
Wojciech Bąkowski – „Złoto leci z gwiazd”
Właśnie w tej chwili, gdzieś bardzo daleko, dwie niewyobrażalnie wielkie gwiazdy neutronowe zbliżają się do siebie okrążając się nawzajem w ramach kataklizmicznej choreografii, która zwiastuje wielkie zniszczenie oraz genezę materii najróżniejszego rodzaju. Oprócz fal grawitacyjnych, które swoją siłą rozsadzają czasoprzestrzenne struktury, zderzenie to uwalnia do wszechogarniającej kosmicznej pustki miliardy ton ciężkich pierwiastków – w tym także, najmocniej oddziaływującego na ludzką wyobraźnię, złota.
Na wieść o tym człowiek chciałby wyjść z domu lub z roboty i wyruszyć na obrzeża dalekiej galaktyki, by złapać do wiadra choć trochę drogocennego kruszcu, który może zapewnić bezpieczną egzystencję na resztę życia. I to właśnie na tle ambientalnego, hiphopowego bitu deklamuje Wojciech Bąkowski – my jesteśmy mali, a wszechświat wielki i skłonny do metafizycznych żartów z naszej chciwości. Niczym pogrążony w filozoficznych rozważaniach Carl Sagan, były lider Niwei udowadnia w trzy minuty, że dla ludzkiego umysłu są rzeczy zbyt wielkie, by móc je zrozumieć i przetrawić. Cyryl Rozwadowski
Zdechły Osa – „West Coast”
Podobno zły to ptak, co własne gniazdo kala. Co więc powiedzieć o insekcie, który idzie na wojnę z rapem jako takim, wylewa na rzeczone gniazdo cysternę z fekaliami i sto galonów benzyny, a następnie niedopałkiem podpala cały ten rozgardiasz i leci dalej w poszukiwaniu następnej draki. Z wielu mocnych statementów tego roku najbardziej przegapionym jest chyba jebać hip-hop i machanie łapą.
MCs, którzy twierdzą, że są lepsi od wszystkich innych mieliśmy już na pęczki. I zwykle brzmią tak samo jak wszyscy pozostali. Ale Osa wyróżnia się na każdym poziomie i ma pełne prawo do swojej przewózki autobusem, podczas której rozdaje faki gałganom w drogich furach. Na piekielnym g-funkowym podkładzie Aetherboya, Zdechły tętni życiem. Zjada chochle uranu i popija je wodą królewską, a następnie pluje tą miksturą w twarz dumnym z siebie chłopom w full capach. Stwierdzenie, że ta koncertów psuja nożem dźga scenę to eufemizm. Takiego ostrza nie miał nawet Sephiroth w Final Fantasy VII. Cyryl Rozwadowski
Dziarma – „Czarny Bez”
Brakowało na krajowej scenie artystki, która nie będzie obawiała się wyrazistego brzmienia i odważnych wersów. Na szczęście wróciła Dziarma. Ze zdwojoną siłą, by bronić pozycji jednej z najbardziej charyzmatycznych polskich raperek. I to w momencie sporych zmian zachodzących w branży – tiktokizacji muzyki i wzrostu popularności nawijających kobiet. W niesamowitych stylizacjach Eweliny Gralak, z orientalnym bitem Kushy i mocnymi linijkami, Dziarma udowodniła, że jest najbardziej autentyczną wersję samej siebie. A po początkowych wzlotach i upadkach w programach typu talent show, konfliktach z poprzednią wytwórnią i próbie zszokowania słuchaczy nową stylówą, pokazała, że jest bardziej niż gotowa na studyjny debiut. Karina Lachmirowicz
Hałastra – „Angielska Pogoda”
W obszernej recenzji chwaliłem SZTUKĘ DRUGIEGO OBIEGU za wyznaczanie muzycznych trendów w kontekście często powtarzalnego ulicznego brzmienia. Pałeczkę pierwszeństwa dzierży w tym aspekcie Angielska pogoda. Brytyjska jest tu nie tylko aura, bo znamiona anglosaskiej stylówy nosi też melodyjny bit Sem0ra. Zdrowa dawka bassu, którą nie pogardziłby 1988, 2-stepowe fundamenty i nokturnowy klimat unoszący się nad całością kompozycji. Tego osiedlowego przeboju nie byłoby jednak bez precyzyjnych zwrotek Kwiatka Haze’a i Księcia Mazowieckiego. A ponad wszystkim góruje earwormowy refren Louisa Villaina. Zresztą, wspominałem już, że od linijek Ciemne chmury nad miastem/ludzie czekają aż skapnie jest uwolnić się równie ciężko, jak Lewandowskiemu od klątwy Ballon d'Or. I zdania nie zmieniłem. Lech Podhalicz
ŻYTO/NOON – „Diabeł ubiera się w Stone Island”
Michał Żytniak był stawiany na straconej pozycji w radykalnym zderzeniu osobowości. Tymczasem stosując – rzucane pozornie na odpierdol – strzępki zdań i najprostsze rymy robi literaturę, jakiej nie było tu od „Art Brut” – pisaliśmy w recenzji Mórz Południowych, zwracając uwagę na porywające kontrastowanie profanum rapu Żyta z sacrum dźwiękowego makrokosmosu Noona; precyzyjnego, ale i zaawansowanego dramaturgicznie; filmowego, islandzkiego, brytyjskiego. Najdoskonalszą formę ta współpraca przybiera w antyromansie Diabeł ubiera się w Stone Island z – na pozór niechlujnie – kreślonymi scenkami rodzajowymi i diabolicznym czarnym charakterem. W tle leci od wiosny, pozostaje czekać na kontynuację… Marek Fall
Young Leosia – „Jungle Girl” (feat. Żabson)
Oho. Przerywamy transmisję, bo pora wypuścić wszystkie krwiożercze pawiany oraz miłe marmozetki z klatek. Na tej imprezce brakuje tylko Diho Orangutana, bo poza nim to jest tu wszystko. Palmmanny podjęli hiphouse’owe wyzwanie, by porządną porcją ekstatycznej glukozy pobudzić kolana najbardziej parkietosceptycznych osób. Żaba skacze po koronach drzew zmieniając flow częściej niż chirurg maski podczas dobowego dyżuru. A Leosia? Smród spieczonych, hejterskich dup zwiewa przechodzący obok tego wszystkiego orkan, a ona tymczasem smaży się w słońcu i świetle stroboskopów.
Szklanki zapoczątkowały movement i stały się najczętniej omawianym singlem tego roku i kopalnią cytatów, które na stałe wejdą do potocznej mowy. Ale to Jungle Girl stanowi fanfary inaugurujące koronację viralowej królowej, której wejście na scenę zapoczątkowało dyskusję o wartościach i kwestii reprezentacji – na nadal dość homogenicznej – polskiej rapscenie. W tej małpiarni najlepiej będą się bawić ci, którzy pozostaną głusi na truskulowe jęki i chętnie przyjmą antidotum na lockdownową pustkę: zabawę. Cyryl Rozwadowski
Coals – „Miraż” feat. Żabson
Wśród niespodziewanych wydarzeń, które miały miejsce w tym roku bez wątpienia wskazalibyśmy collab Coalsów z Żabsonem. Duet, który dostarczył najlepszy polski album AD 2021, tym razem zaskoczył reggaetonowym kawałkiem. Wciąż jednak utrzymanym w nostalgicznym i introwertycznym klimacie. Ich wyjątkowe, retrofuturystyczne brzmienie w połączeniu z okołorapowymi akcentami Żabsona to wyjątkowa mieszanka, którą trudno porównać do czegokolwiek, co wyszło do tej pory w polskiej muzyce. Tym samym, Coalsi kolejny raz udowadniają, że takiego zespołu na krajowej scenie jeszcze nie było, a ich nieoczywiste połączenia to przepis na sukces. Karina Lachmirowicz
TONFA – „HIT” (ft. Krenz + DJ Zeten)
No i proszę państwa, mamy █▬█ █ ▀█▀. Liryczne wyziewy Normana i Kierata unoszą się nad Warszawą niczym śmiercionośny smog, a pędzący na złamanie karku bit DJ Zetena i Krenza dopełnia abstrakcję tego bangera. Rave’y w opuszczonych fabrykach gdzieś pod Londynem zderzają się tu z kompletnie autorską wizją psychorapu. Zwichniętą, brudną i nieprzystającą do generyczności, z którą w kraju nad Wisłą jesteśmy za pan brat. TONFA to muwment, a HIT to jego wizytówka. Nieodżałowany Keith Flint na pewno nie przewraca się w grobie. Lech Podhalicz
Sokół – „Burza” feat. ZIP Skład
Oczy mi się świecą na samą myśl o tym, jaką – nomen omen – burzę wywoła ta nominacja. Sokół dokonał tu bezwzględnej dekonstrukcji ulicznego mitu ZIP Składu. Truskulowym ortodoksom z głów spadły full capy, a w internecie zawrzało. Efektem klasyczny przykład wiadomo-czego w szklance wody. A przecież tu się dzieją wspaniałe rzeczy. Lanek zapodał jeden z najciekawszych polskich bitów ostatnich lat. Gęsty, jak sto gram zimnej wódeczki; duszny, jak klub o trzeciej nad ranem; jednocześnie nastrojowy i skrajnie nasty. Warsztatowo również ekstraklasa – teksty napisane na patencie, z dużym dystansem do własnego, utartego emploi i z satysfakcjonującym podejściem do samplowania i cięcia wokali poszczególnych raperów.
Aha, no i – we fragmencie kto by się kurwa tego spodziewał, kurwa (patrz, sztorm) – dostaliśmy najpiękniej zaakcentowane słowo kurwa w polskim rapie AD 2021. Burzy zdarza się wkraczać na poziom meta, jednak w dosłownej interpretacji to po prostu hymn tych wszystkich przeciągniętych melanży, tych niepotrzebnych afterów i bolesnych poranków. Jak widać, co do jakości nie ma żadnych wątpliwości. Pozostaje odpowiedzieć sobie na egzystencjalne pić albo nie pić, Shakespeare. Lech Podhalicz
PRO8L3M – „The End Fin Esc Abort” feat. Młody Dron & Szamz
Każdy gada, jakie ciężkie są ulice. Tak naprawdę tutaj zjedliby cię żywcem? Żywcem to zjada ten crossover episode z PRO8L3MEM i Hewrą, gdzie Steez sięga po wsparcie Szamza i wyrywa się ze stagnacji, gdy można było sądzić, że doszedł już do ściany. Razem stworzyli klaustrofobiczny numer o ulicznym i używkowym upadku. Sugestywny jak pykanie w Silent Hilla; zakorzeniony w hardkorowej tradycji, ale równocześnie stanowiący jej upgrade. The End Fin Esc Abort to Art. 258, ale to drill; Ślepnąc od świateł, ale to horror. Game over. Marek Fall
Belmondawg – „Te Tereny”
Miasto z morza. Perła modernizmu, która ma do zaoferowania wiele więcej niż wyleczenie kaca zmęczonych openerowiczów za pomocą pizzy lub panierowanego schabu w Ankerze. Nowy Jork jest patrolowany przez Spider-Mana, Gotham nocą jest bezpieczne dzięki interwencjom Batmana, a nad Gdynią czuwa Młody G, który z orłowskiego klifu wypatruje zielonego dymu i wolnych ścian do otagowania. Instytucja lokalnego hymnu jest tak stara, jak sam polski rap. Ale track na cześć swojej dzielni z reguły ma ukryte albo całkiem otwarte zaborcze aspiracje, by ostrzykać pobliskie bloki i zaznaczyć, że się tu szefuje. Belmondawg swoje miasto przedstawia z perspektywy osobistej historii o stracie i porzuceniu. Nie wozi się, ale ruminuje na tle noirowego, monochromatycznego bitu. Jest tym jedynym ziomkiem, który może użyć sformułowania przeciwmgielny buczek podczas słoty i z leśmianowską swadą uczynić go najmocniejszym punchem tej wzruszającej ody. Cyryl Rozwadowski
Kaz Bałagane – „Blueface” (feat. Młody Dron)
Dwieście lat z przodu niż wszystkie Polaki rapuje Kaz Bałagane w swoim – którym to już – instant klasyku. Jednak wcale nie tak oczywistym, bo wykręcony Blueface nie nosi widocznych znamion przebojowości czy melodyjności. Wygrywa za to nagromadzeniem wybitnych one-linerów: najgorszy doradca – seks napięcie; duże oczy tak jak Stępień czy dojebałeś jak Fernando Torres. A chyba najpopularniejszy z nich, czyli trzymam fiuta między cycem, wycina konkurencję ikonicznym już momentem yblyblyblylylylyly, w którym Kazek naśladuje wokalne wygibasy Young Thuga. Dorzućmy nieco wyalienowaną, stańczykowską i balansującą na granicy żartu obecność Młodego Drona. Przecież refren w jego wykonaniu to rozważania nad kwestiami uniwersalnymi. To jak, psychodeliki czy wolisz jak cię nosi? Choose your fighter, byle z głową. Lech Podhalicz
ĆPAJ STAJL – „KROWODRZA”
Gdyby u nich były klamki, nie istniałoby pojęcie przyrost naturalny, ale i bez klamek bywa melodramat. Pomysł na ten kawałek pojawił się jakoś rok czy dwa lata temu, ale wdrożyliśmy go w życie dopiero kiedy umarł nasz zajebisty ziomeczek właśnie z Krowodrzy. Typ uroczego łobuza, wrażliwego zawadiaki. Napierdalał się codziennie. Jednak w pewnym momencie trochę się ogarnął, poznał dziewczynę, przestał prowokować i któregoś dnia się wywrócił, bo miał padaczkę alkoholową i umarł – opowiadał Cool P w rozmowie z Filipem Kalinowskim. Hołd dla ziomka przybrał tu formę ponurego, ale i nostalgicznego tribute’u dla całego rejonu, gdzie nie ma słońca i Boga. To jest osiedlowy hymn na beacie jak z HUMBLE., zamknięty finałem jakby wprost z My Beautiful Dark Twisted Fantasy. Pozdro, ziomale. Oby tak dalej! Marek Fall